Reklama

Maciej Meller "Zenith": Solidne wiosło [RECENZJA]

Weteran rodzimej sceny rocka progresywnego świeżo po staniu się oficjalnie nowym członkiem Riverside uderza z pierwszym solowym albumem w karierze. Późno? Tak, ale w jego przypadku lepiej późno niż wcale.

Weteran rodzimej sceny rocka progresywnego świeżo po staniu się oficjalnie nowym członkiem Riverside uderza z pierwszym solowym albumem w karierze. Późno? Tak, ale w jego przypadku lepiej późno niż wcale.
"Zenith" to solowy debiut Macieja Mellera /

Maciej Meller szybko odnalazł się po opuszczeniu swojego rodzimego zespołu Quidam. Najpierw wraz z Maciejem Gołyźniakiem i Mariuszem Dudą zasilił skład supergrupy o niesamowicie "odkrywczej" nazwie Meller Gołyźniak Duda. Następnie został zatrudniony do Riverside, aby odpowiadać na koncertach za partie gitarowe nagle zmarłego Piotra Grudzińskiego, aż w końcu w tym roku został oficjalnym członkiem jednej z najpopularniejszych polskich grup progrockowych.

Oczywiście znając dotychczasową twórczość Mellera, można było się domyślić, że nie zadowoli się wyłącznie staniem w rzędzie, szczególnie w grupie, która posiada tak charyzmatycznego lidera jak Mariusz Duda. Jak mówią materiały promocyjne, niesklarowany pomysł na solową płytę dojrzewał od pewnego czasu, ale dopiero ostatnio dotarła do tego potrzeba osobistej wypowiedzi muzycznej wraz z dojrzałością do wykonania takiego kroku. Ale Ciebie, drogi słuchaczu, nie powinno to interesować - powinien Cię interesować efekt, prawda? Jeżeli więc traktujecie "Zenith" jako album, który jest tylko oddechem od nagrywek z Riverside, muszę was rozczarować - to w pełni autonomiczna i satysfakcjonująca pozycja.

Reklama

Progresywne korzenie czuć tu od razu: utwory, oprócz outro, trwają od czterech do ośmiu minut. Cechuje ich mało regularna budowa. Nie ma tutaj podziału na zwrotki, refreny. Dostajemy  za to kompozycje, w których mamy pełno zabaw tempem, aranżacją, instrumentalizacją, przejściami, nagłymi zmianami klimatu, wyciszeniami. Trudno się przy tym nudzić. Co za tym idzie, miłośnicy Quidam z pewnością się tu odnajdą, nawet jeżeli zaboli was brak fletu poprzecznego (tak, też kocham ten instrument).

Dajmy na to "Knife" potrafi brzmieć początkowo jak mroczny downtempowy utwór z fortepianem w roli głównej, by z czasem uderzyć ciężarem przesterowanych gitar. "Trip" balansuje między folkiem, trip-hopem i post-rockiem, a jego oniryczna, uspokajająca atmosfera całkiem słusznie nakierowuje na gościnny udział Mariusza Dudy z Riverside. Trip-rockowe "Fox" nagle przecinane jest partią lekko łzawego fortepianu, wtłaczające ogromne dawki melancholii do utworu. Już początkowe "Aside" rozpoczyna się wskoczeniem jakby w sam środek utworu, sugerującym skrajną fetyszyzację gitary. Ale to tylko pozory, służące temu, by zmylić słuchacza i niespodziewanie wyciszyć kompozycję, nadać jej odpowiedniej atmosfery, aż w końcu dać odbiorcy zatopić się w niespiesznych, depeszowych przejściach.

Nie nazywałbym "Zenith" w pełni albumem solowym - bardziej płytą sygnowanym imieniem i nazwiskiem Macieja Mellera. Nie bez znaczenia jest tu udział związanych z Mikromusic (nie spodziewaliście się, co?) muzyków: Robert Szydło dograł tu partie gitary basowej, a Łukasz Sobolak perkusję. Po głębszym przysłuchaniu się, okazuje się jednak, że odcisnęli na płycie solidne piętno, dzięki któremu powiązać można ich z macierzystym zespołem. Ot, chociażby przez charakterystyczne, nieco matowe brzmienie sekcji rytmicznej. Z obowiązku muszę wspomnieć jeszcze o Łukaszu Damrychu, który zajął się klawiszami i z uwagi na swoją funkcję, mocno wpłynął na kompozycje. Bo - co najważniejsze - Maciej Meller nie zostawiał muzykom żadnych wskazówek względem tego, jak powinni ograć dane szkice, dzięki czemu ich wpływ na ostateczną warstwę płyty jest ogromny.

A w tym wszystkim nie wspomniałem o osobie, którą sam Meller określił mianem kluczowego współpracownika. Na "Zenith" wokalnie udzielił się Krzysztof Borek, którego możecie pamiętać chociażby z Figuresmile. Zapewnia on lekko szorstkie pod kątem barwy, a jednocześnie w jakimś sensie delikatne i rozmarzone wokale. Jasne, potrafią porazić swoim ciężarem ("Halfway"), ale na ogół to one przyczyniają się do tego, aby dodać odrobinę poetyckości do utworów - czasem może odrobinę za dużo.

Oczywiście "Zenith" jawi się ostatecznie jako płyta, której po Macieju Mellerze należało się spodziewać w przeciwieństwie do absolutnie zaskakującego i bardzo niedocenianego "Breaking Habits". Dla ludzi, którzy wciąż tęsknią za melancholijnym rockiem progresywnym "Zenith" z pewnością będzie pozycją obowiązkową. Inni stwierdzą, że to po prostu kawał solidnej, satysfakcjonującej płyty, do której chętnie się będzie wracać.

Maciej Meller "Zenith", Ambient Media House

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Meller | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy