Reklama

Lana Del Rey "Norman Fucking Rockwell": Szlachetny pop dla normalsów [RECENZJA]

Melancholia, rozprawienie z mitem amerykańskiego snu, a do tego odrobina rocka psychodelicznego. Szósty album studyjny Lany Del Rey to najlepsza płyta w jej dotychczasowej dyskografii. Spora w tym zasługa jej współpracowników, w tym Jacka Antonoffa, który pomógł w produkcji kawałków. Największa jednak zasługa tkwi w opanowaniu do poziomu mistrzowskiego jej lekko dekadenckiego, nostalgicznego stylu, igrającego co rusz z wizerunkiem idealnego amerykańskiego życia.

Melancholia, rozprawienie z mitem amerykańskiego snu, a do tego odrobina rocka psychodelicznego. Szósty album studyjny Lany Del Rey to najlepsza płyta w jej dotychczasowej dyskografii. Spora w tym zasługa jej współpracowników, w tym Jacka Antonoffa, który pomógł w produkcji kawałków. Największa jednak zasługa tkwi w opanowaniu do poziomu mistrzowskiego jej lekko dekadenckiego, nostalgicznego stylu, igrającego co rusz z wizerunkiem idealnego amerykańskiego życia.
Lana Del Rey i wnuk Jacka Nicholsona - Duke Nicholson - na okładce płyty "Norman Fucking Rockwell" /

Tytuł nowej płyty amerykańskiej wokalistki nawiązuje do postaci Normana Rockwella - amerykańskiego malarza i ilustratora, urodzonego w 1894 roku. Rockwell zasłynął dzięki dziełom odzwierciedlającym amerykański styl życia. Kojarzony jest głównie dzięki okładkom do "The Saturday Evening Post". Znając twórczość i Del Rey można stwierdzić, że jest ona niejako spadkobierczynią myśli artystycznej autora. Wszak w jej piosenkach (także na nowym albumie) często przejawiały się tematy dotyczące Ameryki i amerykańskości z całym dobrodziejstwem inwentarza. Również z tymi mrocznymi stronami.

Reklama

"You’re beautiful and I'm insane / We're American-made" - śpiewa w "Venice Bitch", konstatując smutną prawdę o miejscu, w którym przyszło jej żyć. Wersy pełne gorzkich refleksji często znajdują miejsce zaraz obok opisów lata czy afirmacji pięknych miejsc. Beztroska miesza się z szorstką prawdą, radość spotyka się z nieuchronnością upływającego czasu. Te wszystkie kontrasty atakują na "Norman Fucking Rockwell" z jeszcze większą siłą niż zwykle.

Spoglądająca z okładki Lana, której towarzyszy wnuk Jacka Nicholsona, nadal jest zwykłą amerykańską dziewczyną. Ma te same problemy, co my - ktoś łamie jej serce, innym razem zawodzi najbliższy przyjaciel, czasem po prostu odczuwa smutek z powodu kończącego się lata. Przez moment nawet odnosisz wrażenie, że możesz się z nią zaprzyjaźnić, że jest takim normalsem jak ty.

Jednym z najpiękniejszych numerów na albumie jest "Doin' Time", stanowiący wielopoziomowe nawiązanie do amerykańskiej kultury popularnej. To cover utworu zespołu Sublime z 1997 roku, który zaś był nawiązaniem do kompozycji "Summertime" George’a Gershwina. Wersja Lany Del Reya jest z jednej strony delikatna, z drugiej zaś niepokojącą. Triphopowe tropy mieszają się z piękną subtelną melodią.

"Norman Fucking Rockwell" to dużo więcej niż podsycone pianinem ballady czy proste popowe piosenki. Są tu nawiązania do wspomnianego trip hopu czy hip hopu, Lana sięga po rozbudowane kompozycje, choćby w "Venice Bitch".

Nowa płyta Del Rey jest składowiskiem świetnych pomysłów i rozwiązań aranżacyjnych, wynoszących jej muzykę o poziom wyżej. Trudno wskazać na tym albumie słabsze momenty. Jest niezwykle równy, trzymając wysoki poziom od pierwszych taktów aż do samego końca.

Lana Del Rey "Norman Fucking Rockwell", Universal Music Polska

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lana Del Rey | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy