Reklama

Kim jesteś, Avril Lavigne? (recenzja płyty)

Avril Lavigne stąpa po bardzo cienkim lodzie. 29-letnia wokalistka z jednej strony mruga do dorosłej publiczności, sugerując, że wyspecjalizowała się w pastiszu, a z drugiej uroczo uśmiecha się do młodszych, przekonując, że wciąż jest tą zbuntowaną i szaloną nastolatką, choć metryka wskazywałaby inaczej. Nic dziwnego, że tafla, choć jeszcze się nie załamała, miejscami wydaje się niebezpiecznie spękana.

Na początku listopada ukazał się piąty studyjny album Kanadyjki, zatytułowany "Avril Lavigne". Tytuł jest jednoznaczny - oto piosenkarka postawiła nam się przedstawić.

Przeczytałem w jednym z materiałów dotyczących albumu, że objawiła się na nim kobieta dojrzała, zamężna, i w ogóle poważna artystka. Nic z tych rzeczy!

Avril Lavigne, choć zbliża się do trzydziestki, to z deskorolki nie ma zamiaru wcale schodzić. Śpiewa o tym wprost, wznosząc toast za niedorastanie i niedoroślenie ("Here's To Never Growing Up").

Umiejętnie zabawiła się swoim wizerunkiem w absurdalnym teledysku do "Rock N Roll", gdzie walczyła na śmierć i życie z niedźwiedzio-rekinem.

Reklama

Balansowanie między pastiszem a bezpretensjonalną zabawą byłoby absolutnie do zniesienia, gdyby nie to, że na piątym albumie Avril Lavigne próbuje dokładać do tego kolejne warstwy, które w ogóle się nie kleją i za sprawą których album nie sprawia wrażenia szczerego i autentycznego.

W infantylnym na miarę wczesnej Taylor Swift utworze "17" Kanadyjka na całego wciela się w rolę nastoletniej trzpiotki, która całowała się z chłopakiem na parkingu, a następnie przebiegali razem przez ulicę na czerwonym świetle. Takie love story.

W nagranym z mężem Chadem Kroegerem "Let Me Go", przypominającym ballady Nickelback (zaskoczenie, prawda?), Avril stara się dojrzale i poetycko śpiewać o wygasającym uczuciu: "Niegdyś wisząca na ścianie miłość / Kiedyś miała znaczenie / Dziś nie znaczy nic / Jej echo przepadło w zakamarkach / Ale ja wciąż pamiętam / Ten grudniowy ból".

Temperatura podkręcona zostaje w kojarzącym się z Taylor Momsen i The Pretty Reckless numerze "Bad Girl", w którym wokalistce partneruje Marilyn Manson. Jest ostro, kobiecy podmiot liryczny prosi swojego partnera o przyduszenie i uderzenie, i obiecuje, że będzie bardzo niegrzeczną dziewczynką.

Ale już w tanecznym "Hello Kity", będącym ukłonem dla japońskiej publiczności, Avril z powrotem próbuje pogrywać kontrolowaną infantylnością. Gdy dodamy do tego podniosłą, romantyczną balladę "Hush Hush" to trudno określić wizerunek i przekaz Avril Lavigne inaczej niż chaotyczny. I nie pomaga słodkie, dowcipne przypominanie w "Rock N Roll", że "jestem przecież motherfucking princess".

To napisawszy, odnotowuję, że album "Avril Lavinge" jest bardzo, bardzo przebojowy (wśród producentów m.in. L.A. Reid, Chad Kroeger i sama wokalistka) i na pewno ciekawszy niż "Goodbye Lullaby".

Niemniej najlepszą płytą w dyskografii Kanadyjki pozostaje "Under My Skin" z 2004 roku.

Avril Lavigne, "Avril Lavigne", Sony

6/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Avril Lavigne | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama