Reklama

John Legend "Love In The Future". Pieśń przyszłości (recenzja)

Pochodzący z Ohio John Roger Stephens, którego w połowie zeszłej dekady pod pseudonimem John Legend pokazał światu Kanye West, jako męski głos R&B, neo-soulu i ambitnego popu osiągnął prawie wszystko - Platyna, Złoto, dziewięć nagród Grammy. W roku 2013 legenda postanowiła przesiąść się... w przyszłość.

Producenci wykonawczy materiału - Kanye West i Dave Tozer - w pracy z Legendem dotąd sprawdzali się świetnie i tym razem nie jest inaczej. Legend chciał zerwać na chwilę z klasycznie rozumianą stylistyką soulu i R&B i pokazać, że jego albumy mogą leżeć na półce nie tylko obok Marvina Gaye'a, ale też obok Franka Oceana. Dlatego na materiale znalazło się miejsce dla hiphopowych producentów, którzy ostatnio robią furorę w mainstreamie i brzmień, które pozornie gryzą się z dotychczasowym charakterem muzyki artysty. Myli się jednak ten, kto spodziewa się po "Love In The Future" syntezatorowych orgii, futurystycznych aranżacji i wysokiego nasycenia elektroniką. John Legend wraz ze sztabem swoich ludzi zabrał najpiękniejsze odmiany lovesongów w przyszłość, jednocześnie nie wypaczając ich sensu i nie pozbawiając największych zalet.

Reklama

Jakie są atuty pianisty i tekściarza ze Springfield? Przede wszystkim nadal dysponuje fantastycznym głosem, którym oczarował świat w 2004 roku. Delikatny i elastyczny, dający pełną swobodę, ale zarazem męski, wyraźny i pełen czaru. Nadal brzmi świetnie, a wyczucie proporcji w używaniu ozdobników i wokalnych improwizacji wciąż może być wzorem dla dziesiątek przeszarżowanych płyt, które ukazują się każdego miesiąca.

Kochają go kobiety i w sumie ciężko się dziwić - jest przystojny, szarmancki, nie zdarzają mu się niegrzeczne czy nawet przesadnie pikantne teksty, a zarówno głosem jak i słowami potrafi wgryźć się w istotę głównego motywu albumu z wielką gracją. Głównym motywem jest oczywiście miłość. Oznacza to dużo prostoty, chwilami wręcz ocierającej się o banał, ale mimo wszystko nawet w najprostszych deklaracjach i teatralnych wyznaniach Legend jest autentyczny i wiarygodny. Lovesongi są dla niego naturalnym środowiskiem, w którym czuje się jak ryba w wodzie.

Muzycznie od "Get Lifted" zmieniło się prawie wszystko. To już nie kojarzące się z gospelem sample Kanye Westa i cztery minuty wyciskania z nich emocji jak z cytryny. "Love In The Future" to rozbudowane, zaskakujące aranżacje pełne smaku, ale i rozmachu. Mnóstwo tu sytuacji, kiedy kameralna kompozycja nagle dostaje kopa od sekcji rytmicznej albo jakiegoś niespodziewanego brzmienia, które pojawia się znikąd i pozornie wyrwane z innej bajki pasuje jak ulał. Futurystyka tego materiału i jego staroświeckość wpadają sobie w objęcia i tańczą przytulańca do taktu kolejnych piosenek. To nie zdarza się często. Podziękowania należą się takim panom jak Hit-Boy, Kanye West, Q-Tip, Ali Shaheed Muhammad, Bink, The Runners czy 88 Keys z których każdy wniósł tutaj coś ważnego.

Czy znajdziemy tutaj hity? Numery, które potencjalnie mogą się nimi stać, mocne i niezwykle zapadające w pamięć, to spora część całości. Dla przykładu "You & I (Nobody In The World)", które zaczyna się jak rockowa ballada, by za chwilę stać się fantastycznym pokazem możliwości głosu Legenda to rzecz wyjątkowa. Zadatki na przebój ma też "Made To Love" - bardziej dynamiczny numer z nieco eksperymentalną perkusją i bardzo mocnym wejściem syntetycznej ściany dźwięku, która nie wypacza subtelnego charakteru kawałka. Przez uwypuklone emocje i potężny wokal za gardło umie chwycić też znakomita ballada - "Dreams". Na duży plus wyróżnia się też "Open Your Eyes" - cover Bobby'ego Caldwella, który jednocześnie można uznać za nawiązanie do "Light" z płyty Commona "Like Water For Chocolate".

Niełatwo stawiać tej płycie zarzuty, ale też ciężko uznać ją za idealną. To krok Legenda w przyszłość, ale bardziej uważny niż odważny. Nie jest to zarzut. Jego muzyka dotychczas sprawdzała się świetnie i wcale nie trzeba stawiać jej do góry nogami, żeby nadal była atrakcyjna. Trzeba natomiast zauważyć, że pierwsza połowa albumu wydaje się być lepsza od nieco dłużącej się końcówki, a po przesłuchaniu bardziej ma się ochotę wrócić do konkretnych utworów niż do całości. Utworów tych jest jednak na tyle dużo, że materiał śmiało można polecić każdemu entuzjaście męskiego wokalu we współczesnym (i nie tylko) R&B, a przede wszystkim zakochanym poszukującym odpowiedniej muzyki na romantyczny wieczór we dwoje. W takich sytuacjach maestro Legend sprawdzi się z całą pewnością.

John Legend "Love In The Future", Sony Music Polska

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: John Legend | recenzja | Future | Love
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy