Reklama

Janusz Walczuk "Janusz Walczuk": Playboy walczyk [RECENZJA]

Na takich newcomerów nie trzeba chuchać i dmuchać, by się przypadkiem nie zniechęcili. Walczuk dobrze wie, ile umie i ile jest wart. Nie potrzebuje ani taryfy ulgowej od słuchaczy, ani pozerskich wtrętów, żeby zaznaczyć swoją obecność na scenie. Ten debiut ogłasza wszem wobec: obserwujemy właściwe narodziny potencjalnego dużego gracza.

Na takich newcomerów nie trzeba chuchać i dmuchać, by się przypadkiem nie zniechęcili. Walczuk dobrze wie, ile umie i ile jest wart. Nie potrzebuje ani taryfy ulgowej od słuchaczy, ani pozerskich wtrętów, żeby zaznaczyć swoją obecność na scenie. Ten debiut ogłasza wszem wobec: obserwujemy właściwe narodziny potencjalnego dużego gracza.
Janusz Walczuk na okładce swojej imiennej płyty /

Historie małolatów, którzy stali się rozpoznawalni za sprawą jednego wiralowego kawałka i umieli zdyskontować ten pierwszy duży sukces, zostając w grze na długi czas, mają w sobie sporo romantyzmu. Wiadomo - pokazują, że każdy ma szanse, że nie potrzeba układów, bo wystarczą tylko talent, barwność i dobry układ gwiazd, że można przeskoczyć kilka szczebli w młodym wieku. I tak dalej, i tak dalej.

Wraz z końcem dawnego podziemia, rozumianego jako kuźnia kadr i strefa wiecznego niedocenienia komercyjnego, prawie wyginęły za to historie pozytywistyczne. Czyli te, w których najpierw ktoś latami z mozołem dopracowuje warsztat bez szczególnego docenienia ze strony odbiorców, a później, niejako w ramach nagrody za upór, dostaje wymarzony kontrakt. Zdecydowanie więcej u nas kopciuszków niż pucybutów.

Reklama

Nie brakuje głosów, że Janusz Walczuk podpada pod pierwszą, a nie drugą kategorię. Dajcie jednak spokój, ta kariera to wynik pracy nad sobą, a nie jednorazowego wystrzału. Oczywiście za chwilę ktoś powie, że gość wybił się przecież dzięki swojemu udziałowi w drugiej edycji Hot16Challenge, a potem poszło już z górki, ale to skrócona i spłaszczona historyjka pod clickbaity.

Prawda jest taka, że dawny Yah00 przeszedł drogę undergroundowca w czasach, gdy underground był już pojęciem mocno anachronicznym. Przez lata był bardziej kojarzony z inżynierką dźwięku w NOBOCOTO Studio czy hype'owaniem Żabsona niż raperem, a jak już pojawiał się w kontekście twórczym to jako przykład MC, który niezbyt błyszczał w akcji SBM Starter, a dodatkowo wbił dość małe jak na nią wyświetlenia. Żeby było jeszcze ciekawiej - lata wcześniej wspomniany (jeszcze przed osiemnastką) wydał mixtape "#ELPEBEJBE", który również pojawił się na kanale Solara i Białasa i również nie zyskał uznania. Definicja przygody muzycznej z ciężarami.

Dotąd więc Walczuk konsumował rzadko i do tego tycią łyżeczką, a teraz ma pełne prawo jeść chochlą z jednej dużej wazy z odbiorcami, których już jest dużo, a powinno być tylko więcej i więcej. W pełni zasłużenie, bo ten debiutancki legal powinien być pokazywany wszystkim dzieciakom marzącym o zrobieniu sobie pracy z hobby. Zamiast wypuścić wprawkę i zaciągnąć kredyt zaufania na ładne oczy i bycie fajnym chłopakiem, gospodarz wchodzi od razu all-in na niemal każdym poziomie.

Gdy wjeżdża z wokalem, od razu wiadomo, że ma się do czynienia z profesurą realizacyjną. Słowa brzmią klarownie i nie giną na bitach, każdy pomysł zostaje odpowiednio opakowany. Te wersy mogą wybrzmieć, bo nic tu nie jest robione wedle polskiego: jakoś to będzie. W takim ekosystemie flow może swobodnie i pięknie rozkwitać. No właśnie, już rozkwitać, a nie dopiero pokazywać pąki, dając nadzieję na jakąś tam mętną przyszłość.

W tym kolorowym rapie mamy multum patentów na odpowiednie skomunikowanie linijek z bitami, przy czym trzeba wspomnieć, że ostatnie Janusz po prostu czuje - a czucie podkładów z różnych parafii to nad Wisłą umiejętność deficytowa. Zresztą posłuchajcie sobie "Amsterdamu" z Young Igim, kolejnym, któremu słoń nie nadepnął na ucho. Zero przypadku w tym, że tak dobrze to płynie, czy na zwolnieniach, czy przyspieszeniach.

Numery z gośćmi odbieram jak swego rodzaju rapowy cosplay, który tylko pokazuje kompleksowość tej nawijki i - o czym nieco szerzej później - produkcji. Ot, choćby wspomniany wcześniej kawałek brzmi jak wyjęty żywcem ze "Skanu myśli", "22" mogłoby śmiało znaleźć się na "Uśmiechu" Jana-rapowanie, posępny, rozlany po przestrzeni "Łakomy kąsek" to nowy "Ghetto Playboy" Smolastego, "Adios" pożegnałoby "H8M5" Białasa, a "Offside" i "Muszę o siebie dbać" to 100 procent duetu Coals w duecie Coals.

Nie dziwota, że "pierwowzory" w zasadzie nie wpadają w gości, bo czują się jak u siebie, ale i tak największe wrażenie robi ten, który nie kopiuje, tylko umiejętnie się wciela, paradoksalnie zostając przy tym sobą. Osłuchanie ze sceną w połączeniu z przekonaniem o własnym stylu robią swoje. W tym układzie bardzo blado prezentuje się "Nie wiem jak" z kanciastą, rapującą jak zawieszający się syntezator mowy Young Leosią. Zmarnowany potencjał na "Miłość w moim mieście" AD 2021.

Należy podkreślić, że najczęściej treść nie chowa się za formą. Owszem, takich tracków jak "Tak mi ucieka czas", gdzie wersy ważą tonę, nie ma zbyt wiele, lecz te adekwatne, nie buńczuczne miniatury z życia towarzyskiego i uczuciowego oraz uogólnione partie są sumiennie napisane, a i mają też chwalebne momenty. "Wilczy bilet w pomocnej dłoni", "kąpiel w morzu potrzeb", "nie wszystek umrę #januszwalczuk.wav"... To przykłady pierwsze z brzegu. Pisanie na ogół nie jest jednak formalnie cwaniackie, prędzej ludzkie, dopasowane do wieku i doświadczeń, do utożsamiania, a nie szermierki. Sporo ambicji bez pompki, sporo wątpliwości i nadziei. W barsach (bo nie historiach, te już ma) są jednak największe rezerwy, bo fragmentami traci uwagę słuchacza.

Żebyście mnie źle nie zrozumieli - te teksty funkcjonują w porozumieniu z produkcją, co takie oczywiste nie jest, bo nie da się jej sprowadzić do wspólnego mianownika. Otwieracz, czyli "Cześć, jestem Jaś", ma głuche dźwięki, pozytywny klawisz i słodkie pitche. Tytułowy (i zarazem ksywkowy) singel jest w pewnym sensie tego pochodną, bo to śliczna, zwiewna radiówka, gdzieś w pół drogi między Matą i Adim Nowakiem. Jej kontynuatorka to zaś częściowo spowolnione "Muszę o siebie dbać", gdzie Kacha zgłasza akces do gościnki roku dzięki przewrotności. Tyle z rzeczy na podbijanie streamingów milusińskim sznytem.

"MDK"? Brutalność, masywność i łamanie żeber jak zapałki, zaginiony bit z dysku RAU-a. "Offside" chce zrobić wszystko po swojemu, "Wracam na Żoliborz" - nakłonić wszystkich, by polubili nadwiślański, żartobliwy reggaeton. Kozacka robota Pedro i spółki.

Darcie ryja to nie charyzma, stworzenie pawlacza z tuzinami papilotów to nie pójście szeroko w warstwie muzycznej, a nawijanie półgębkiem, bo inaczej się nie umie, to nie styl dla tych, co rozumieją. Trzymać w okładce, nie giąć, nie niszczyć, na zawsze będzie służyć. Albo po prostu w chwilach zawahania puścić sobie tę płytę, która powinna stać się modelową dla nowego pokolenia raperów. Hałas robiony spokojnym głosem, bez nieuzasadnionej arogancji, jest większy.

Janusz Walczuk "Janusz Walczuk", SBM Label

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Janusz Walczuk | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy