Reklama

House Of Death "Midnight Special": Miłość do rocka [RECENZJA]

Zwycięzca "The Voice of Poland" oraz grupa dowodzona przez Titusa z Acid Drinkers - czy to miało prawo zadziałać? Jeżeli nie wierzyliście, to cóż, byliście w bardzo dużym błędzie.

Zwycięzca "The Voice of Poland" oraz grupa dowodzona przez Titusa z Acid Drinkers - czy to miało prawo zadziałać? Jeżeli nie wierzyliście, to cóż, byliście w bardzo dużym błędzie.
Okładka debiutanckiego albumu House Of Death /

Juan Carlos Cano dał się poznać w trakcie czwartej edycji "The Voice of Poland" jako prawdziwa bestia sceniczna. Wychowany ewidentnie na hard rocku i wczesnym heavy metalu, niepozornie wyglądający wokalista szybko zdominował większość uczestników, pokazując, co znaczy charakter i charyzma za mikrofonem. Kiedy w finale programu Juan wystąpił razem z Titusem z Acid Drinkers, wykonując "You Shook Me All Night Long" AC/DC mało kto spodziewał się, że będzie to początek długoletniej współpracy. Współpracy - dodajmy - owocującej jedną z najbardziej esencjonalnych płyt gitarowych, jakie pojawiły się na polskiej scenie w ostatnich latach. "Midnight Special" ocieka przesterowanym miodem aż miło.

Reklama

To nie jest do końca tak, że House of Death stworzone zostało od zera. De facto grupa jest kontynuacją nieistniejącego już Anti Tank Nun, z którym dzieli aż trzech członków: Titusa, Adama Bielczuka i Bogumiła Krakowskiego. Największą różnicę względem poprzedniego projektu stanowi natomiast fakt, że Titus postanowił przekazać mikrofon Juanowi, by samemu poświęcić się grze na gitarze basowej. I wiecie co? To był naprawdę świetny pomysł!

Śpiew Juana to bowiem zupełnie inna para kaloszy niż wokal lidera Acid Drinkers. Podczas gdy Titus jest szorstki, chrypliwy, zwycięzca show TVP2 to doskonały przykład melodyjnego, niesamowicie elastycznego wokalu mającego w sobie ogrom siły. Wiecznie pewny siebie, efektowny, ale przy tym pozbawiony niepotrzebnych ozdobników. Gdyby ktoś mi powiedział, że struny głosowe Juana wpadły w dzieciństwie do kociołka z magicznym napojem, byłbym w stanie w to uwierzyć. To, ile energii mieści się w tym facecie i jak sprawny jest warsztatowo, to wręcz grzech.

Pod kątem melodyjności wokalu, pochodzący z Meksyku Juan trzyma się blisko tego, co wyczynia Myles Kennedy z Alter Bridge. Pewnie fani amerykańskiej grupy mnie zabiją, ale mam jednak wrażenie, że członek House of Death w tym, co robi jest pozbawiony mechanicznego działania, które może uwierać podczas słuchania Kennedy'ego. Do tego pozwala sobie na więcej szaleństwa i zwyczajnie wkłada w to więcej serducha.

Podobieństwa do Alter Bridge nie kończą się na wokalu. Całość wydaje się trzymać stosunkowo blisko formuły, którą ustanowiła amerykańska grupa. Mamy przesterowane ściany gitar, mordercze, soczyste bębny doskonale współpracujące z basem, wpływy metalowe. A wszystko to podane z najwyższą dbałością o szczegóły i podlane sosem z czytelnego acz odpowiednio brudnego brzmienia. Nic, tylko się w tym tarzać. Przy czym mam wrażenie, że autorzy "Midnight Special" pozwalają sobie w utworach na nieco więcej eksperymentów niż amerykańscy koledzy.

Przyznaję tutaj: tak, House of Death jawi się jako jeden z najjaśniejszych punktów na polskiej scenie gitarowej w ciągu ostatnich lat. Panowie wiedzą dobrze, jak aranżować utwory tak, aby ani chwilę nie nudziły. Całe szczęście, że nie ograniczają się do modelu pisania piosenek w taki sposób, by jedynym wytchnieniem od fundamentu była solówka zagrana przez ostatnim refrenem (Slash, pozdrawiam!).

Rozpoczynające album "Midnight Sun" po dwóch minutach czystej hard rockowej miazgi zmienia zupełnie klimat, by po chwili wyciszenia płynnie wrócić do głównego tematu. Porywające refrenem "Running On Fumes" niespodziewanie rzuca nam punkową melodeklamację. "Power Grab" w pewnym momencie solidnie zwalnia, rzucając w taneczny wir miarowo uderzanego werbla i niepokojącego basu tak, że aż człowiek ma ochotę schować się pod stołem z nadzieją, iż nie doświadczy zaraz jakiegoś niespodziewanego wybuchu.

"Live Wire" w drugiej połowie zyskuje melodyjność, która stawia House of Death bliżej zespołów post-hardcore'owych. To wszystko działa piekielnie dobrze. Z kolei takie kończące album "Words Like Razor" pod wieloma względami brzmi jakby mógł się pod nim podpisać Mike Patton.

Jeżeli już miałbym się czegoś czepiać na siłę to co najwyżej tego, że płyta jest trochę zbyt... spójna. Specjalnie nie chcę używać słowa "monotonna", bo zupełnie ono tu nie pasuje. Bardziej mowa o tym, że znaczna część utworów - nawet jeżeli same w sobie są dobrze napisane - trzyma się względnie blisko jednej wypracowanej formuły i nie za bardzo chcą ją opuszczać. Szczególnie słychać to w trylogii "Live Wire" - "Days Gone By" - "Down Swing".

Tylko to doprawdy niewielka wada, która fanom takich brzmień nie będzie w ogóle przeszkadzać. Ostatecznie "Midnight Special" to bardzo dobry i mam wrażenie, że nieco przegapiony album. A przecież nie wydaje się, jakby w Polsce nie było odbiorców na taką muzykę. Z pewnością wiem za to, że czuć w House of Death wielką miłość do rocka, jakiej to dawno nie było mi dane usłyszeć na polskim albumie.

House of Death "Midnight Special", wyd. własne

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: House Of Death | Juan Carlos Cano | Titus | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy