Reklama

Guns N' Roses: czy było warto?

Guns N'Roses "Chinese Democracy", Universal Music

By zrozumieć, co tak naprawdę wydarzyło się 21 listopada 2008 roku, kiedy światło dzienne ujrzał album "Chinese Democracy" należy wczuć się w rolę fana Guns N' Roses.

Wyobraźcie sobie, że siedzicie piekielnie głodni w restauracji i od czterdziestu minut nie możecie się doczekać zamówionego spaghetti. Od czterdziestej piątej minuty oczekiwania zaczyna do was regularnie przychodzić kelner zapewniając, że danie jest już w drodze.

Wyobraźcie sobie, że napisaliście rewelacyjnie maturę, oczekujecie na wyniki, po czym okazuje się, że z powodu przecieku egzamin trzeba napisać jeszcze raz.

Reklama

Wyobraźcie sobie, że jesteście 50-letnią kasjerką na kolei, której zabrano "pomostówkę".

Wyobraźcie sobie, że jesteście kobietą, która czeka, aż jej partner się oświadczy. I tak mijają dni, miesiące, lata...

Wyobraźcie sobie, że jesteście hollywoodzkim reżyserem w latach 60. Gwiazdą waszego filmu jest Marilyn Monroe. Jest poranek, wszyscy na planie zdjęciowym, tylko Marilyn nie ma. Nie przychodzi przez pół godziny, przez godzinę, przez dwie, trzy, cztery, ale przecież kiedyś się chyba zjawi. Ciebie, operatorów, dźwiękowców, oświetleniowców, pozostałych aktorów trafia szlag, ale czekacie.

Wyobraźcie sobie, że jesteście fanami Edyty Bartosiewicz.

Takim właśnie uczuciem było kibicowanie Axlowi Rose'owi w pracach nad "Chinese Democracy". Pierwsze piosenki zostały napisane już w 1994 roku, a premiera dobre kilkadziesiąt razy przekładana.

21 listopada ta gehenna się skończyła.

A sam album? Całkiem niezły! Na płycie znalazło się mnóstwo smaczków, pojedynczych dźwięków-perełek, dokładanych w procesie produkcyjnym przez te wszystkich lata. Efekty dźwiękowe to jeden z większych atutów płyty. Również idea pogodzenia klasycznego brzmienia Guns N' Roses z nowoczesną rytmiką została wprowadzona w życie bezboleśnie i skutecznie.

Nie sposób wymienić wszystkich muzyków, którzy przewinęli się przez studio nagrań w trakcie prac nad płytą. Dość powiedzieć, że samych inżynierów dźwięku było łącznie kilkudziesięciu! W żaden sposób nie burzy to jednak spójności albumu.

Bałem się, że w pewnym momencie tych wywodów będę musiał skapitulować i napisać sakramentalne zdanie: "Bez Slasha to nie to samo". Ale nie muszę. Gitarzyści, ciężko wskazać którzy w szczególności, m.in. Buckethead, Robin Finck, Ron "Bumblefoot" Thal, spisali się świetnie.

Jeżeli ktoś nie spisał się na "piątkę", to jest nim... sam Axl Rose. Dla kogoś, kto nie jest z nim "osłuchany", Axl wchodzący na wysokie tony będzie po prostu drażniący. Tym bardziej, że z jego wokalem bywało dużo lepiej w przeszłości. Szkoda, że nie zaśpiewał więcej piosenek w taki sposób, jak singlową "Chinese Democracy" czy początek "Shackler's Revenge" albo "Sorry".

W kilku miejscach słychać, że Rose chciał napisać coś, co określano by potem jako "epickie", "monumetalne", co porównywano by do "November Rain". Reszta utworów pretendujących do miana "monumentalnych" wypada znacznie gorzej niż melodyjny, świetnie wyprodukowany hard rock, jaki można na "Chinese Democracy" również usłyszeć.

Szkoda także, że Axl nie zdecydował się ograniczyć liczby piosenek na płycie do, dajmy na to, dziesięciu. Po wycięciu trzech, czterech najsłabszych utworów (np. "Riad N' The Bedouins", "If The World"), album dużo by zyskał.

Czy warto było czekać? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Wcinając przyniesione po godzinie spaghetti, nie zastanawiamy się nad takimi rzeczami.

7/10

Michał Michalak

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Guns N'Roses
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy