Reklama

Gibbs "Czarno na białym": Uniwersalny żołnierz [RECENZJA]

Uniwersalność w polskim światku rapowym niezbyt dobrze się sprawdza, jednak są i tacy, którzy potrafią stworzyć nie tylko niezły podkład, ale i rzucić kilka zdań, w których próżno szukać zlepku przypadkowych słów. A jeśli komuś udaje się to wszystko zebrać na solowym debiucie, to wypada docenić jeszcze mocniej.

Uniwersalność w polskim światku rapowym niezbyt dobrze się sprawdza, jednak są i tacy, którzy potrafią stworzyć nie tylko niezły podkład, ale i rzucić kilka zdań, w których próżno szukać zlepku przypadkowych słów. A jeśli komuś udaje się to wszystko zebrać na solowym debiucie, to wypada docenić jeszcze mocniej.
Okładka płyty "Czarno na białym" Gibbsa /

Dziwnie w przypadku Gibbsa brzmi słowo "debiut". Duże doświadczenie i długi staż na scenie, kilka mocnych hitów na koncie i współpraca z największymi pozwoliły mu spokojnie wspinać się po drabince fejmu bez wstydliwych postów na Insta czy chorych zaczepek na Facebooku. Liczyła się tylko muzyka i własny skill, a konsekwencją działań jest "Czarno na białym". Forteca. Nie beat, a cały album. W całości wyprodukowany, zarapowany i zaśpiewany przez muzyka. Nie tam rapera, wokalisty czy producenta. Muzyka będącego jednoosobową armią.

Reklama

"Czarno na białym" oferuje wszystko, co najlepsze w ostatnich latach regularnie przedstawiał Gibbs. Od razu zaznaczę, że doskonale wiadomo, czego można się tu spodziewać - nie ma zbędnych skrętów w nieznane tereny, są za to nośne melodie, refreny lepsze niż całe wspominkowe i moralizatorskie linijki oraz doskonale zaaranżowana produkcja. Pierwsze solowe dokonanie jest nie tylko ważnym egzaminem bez pomocy innych, ale i przede wszystkim zaprezentowaniem szerokiego wachlarza umiejętności tylko na własnych warunkach. Stricte hiphopowy beat w "Udawanku", romans z housem w "(Po)ciąg dalszy nastąpi", czy solówka kończąca "Joan Miro" - to wszystko jego.

Więcej tu śpiewu niż rapu, sporo żywych instrumentów i klimatów, które mogłyby namieszać na youtube'owej karcie na czasie. Zdarzają się Gibbsowi zabawne wersy, jak "To nie kankan, ale zagram ci tak, jakby tańczyła małpa" w "Niewidzialnym", czy uskutecznianie amatorskiej filozofii w "Nigdy albo zawsze" - "Nigdy nie będę już bał się jutra, mnie obchodzi dziś / Daj mi pół godziny więcej, żebym zapamiętał błysk", jednak te często refleksyjne i nostalgiczne pisanie nie jest inwazyjne i nie sprawia problemów. Ginie w natłoku kolejnych partii instrumentów, syntezatorów i sampli.

Spokojnie da się wysłuchać miałkie "Łzy ślepego szczęścia", które zyskują przez świetne perkusje i ich przejścia. Banałem uderza "Cień przypadku", z którego da się wynotować kilka kwiatków, ale po trudnej walce zdecydowanie wygrywa "Sam zrozumiałem dobitnie / Owca nigdy sama nie obudzi się wilkiem". Zwrotki mijają jednak szybko, a największy aplauz należy się refrenom - te z kolei zapamiętać łatwo, doskonale spełniają swoją rolę i udowadniają, że obok Louisa Villaina, Gibbs w tej materii jest aktualnie najlepszy.

Odbijając od lżejszych, refleksyjnych kompozycji to warto pochylić się nad momentami, w których Gibbs sprawdza się w roli mistrza ceremonii. O ile "Udawanko", czy "Lepsza strona słońca" giną pośród popowego zaciągu, to takie "200%" jest tu jednym z highlightów. Czysty rap i Sarius bis z wrzutem młodocianych filozofów - "Nieważne, co sam robisz, jaka praca, czy zlecenie / Sto procent to za mało, więc daję od siebie dwieście / Dlatego w swym garażu parkuję nowe A7 / Nadałеm nową definicję słowu 'wyrzeczenie'". Chwytliwe, nie wzruszające, może łechtające ego.

"Pieśń dziękczynna" to już peany na cześć przyjaciół i ziomali, trochę patosu i wymieniania ksywek, od Kacpra HTA po Dawida Szynola, ale bez facepalmu. No na fantastycznym podkładzie z samplowaną wokalną partią. Zostając przy czterech elementach, trzeba docenić drugi, który na "Czarno na białym" pojawia się obok rapu - skrecze DJ-a Ike'a. Jedynego gościa na płycie, który swoją robotą doskonale przeciął rozczulającą gitarę w "Abrakadabra".

Udał się Gibbsowi ten solowy debiut. Nagrać album udanie balansujący pomiędzy ambitnym popem a hip hopem bez przewózki to duża sztuka, zwłaszcza że nie ma tu lukrowanych elementów, które sprawiają, że od zasłodzenia nie ma się już ochoty na nic. Może to i dziwne, ale w tych kompozycjach ta melancholia jest zwyczajnie wciągająca. Aż chce się więcej takich debiutów, bo szacun jest nie tylko na dzielni, ale i w korpo.

Gibbs "Czarno na białym", Dopehouse

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Gibbs | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy