Reklama

Dramaty samotnej Natalii

Nathalie And The Loners "Go, Dare", Ampersand / Isound

Ile w gadaniu o polskiej Tori Amos i PJ Harvey jest prawdy, sami muszą państwo ocenić. Niemniej Nathalie & The Loners bez wątpienia jest kolejnym w tym roku powiewem świeżości w piosence autorskiej. Więcej odwagi i mniej kombinowania, a byłby huragan.

Twórcza ścieżka, jaką na "Go, Dare" obrała Natalia Fiedorczuk, artystka znana z Pl.otek, Orchid czy Happy Pills, jest niebezpieczna. Bo łatwo można zlecieć w dół, kiedy emocjonalny w założeniu materiał słuchacze zidentyfikują jako uporczywe pojękiwania do fortepianu i akustycznych gitar. W końcu niejedna kraina łagodności okazała się jałowa. Ale istnieje też szansa, że szlakiem tym można się wspiąć wysoko, po serca odbiorców i cieszyć się wspaniałym widokami. Nie, nie na kwietne łąki i sarenki na połoninach. Na neurotyczną, frapującą przyszłość.

Reklama

Natalia, a właściwie Nathalie, trzyma się mocno. Jak śpiewa "nie boi się błędów, ani porażki" i takiej nie ponosi. Kto szybko chce przekonać się o tym, jak dobrze umie śpiewać, powinien zacząć od brawurowego "Sheet Music", acz dziewczyna przykuwa uwagę przez cały album, pozostając oryginalną, wyrazistą, niepokorną. Pianino nie denerwuje, jego dźwięki spadają na nas jak ciężkie, lodowate krople deszczu. Intymne, z całą premedytacją szmirowato przerysowane, anglojęzyczne teksty nadają płycie dramatycznego wymiaru. Żadnej sielanki, raczej ciężar wrzucony z impetem na barki. Dałem się wciągnąć. Jeżeli przy czymś się nudziłem, to co najwyżej przy "Thoughts". Problem raczej w tym, że częściej nie mogłem się skoncentrować.

Autorka zdaje się nie wierzyć do końca we własne siły i wolała asekurować się aprobując przekombinowane aranżacje, spychające ją nieraz z jak najbardziej zasłużonego pierwszego planu. Rozumiem rzecz jasna, że właściwie odczytują one dotychczasowe fascynacje Fiedorczuk i wymazują jednym ruchem jakiekolwiek skojarzenia z klimatem recitali w gminnych ośrodkach kultury. Kiedy jednak trafiłem z początku na świdrujące, rzężące organy, zdeformowany wokal i sponiewieraną gitarę w nieczytelnym "Ceremonium", zaś w następnym "For Love" dopadło mnie dziwnie błahe granie bliższe Maroon 5 niż PJ Harvey, przeżyłem chwilę rezygnacji.

Nie wiem, ile można zwalić na producenta Piotra Maciejewskiego (Muchy, Drivealone), ale bardziej rozbudowane eksperymenty z rytmem i elektroniką zaczynają się w pełni sprawdzać dopiero od - rewelacyjnego, to prawda - "V.O.D.", kiedy trzy czwarte płyty mamy już za sobą. Wówczas wszystko gra rzeczywiście kapitalnie - cyfrowy zgrzyt, hałas, zazębiająca się perkusyjna układanka. Tylko po co się tak męczyć, skoro na kolana rzuca już oparty na przesterowanym klawiszu, dyskretnie podszyty marszowym werblem, prosty w sumie "Poster Guy"?

7/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: dramaty
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy