Reklama

Debiut po profesorsku

Professor Green "Alive Till I'm Dead", EMI

Proszę nie koronować jeszcze B.o.B na króla tegorocznych hiphopowych (a zarazem hippopowych) debiutantów. Brytyjczyk Professor Green ma przynajmniej tyle samo talentu i jeszcze więcej pomysłów.

Green wychował się pod okiem babci w emigranckim Hackney, słabo skomunikowanym z resztą Londynu. Nie dbał o wykształcenie, choć chemię wkuł na własną rękę. Ma więc podręcznikową biografię, ale ortodoksi i tak będą spluwać mu pod nogi. Mniejsza o nich, dobrze że pojawił się ktoś, kto to gwałtowne otwarcie się muzyki miejskiej na wszystkie możliwe gatunki usystematyzował i z odpowiednią gracją przedstawił. W formie przyjemnego spaceru, a nie jankeskiego strzelania na oślep.

Reklama

"Alive Till I'm Dead" otwiera "Kids That Love To Dance", kawałek funkującego breakbeatu, bardzo taneczny i atrakcyjny dla szerokiego odbiorcy, ale w żadnym razie nie żenujący. Zawstydzić może za to "Just Be Good To Green", kolejne (po Carey, 2pacu, Faithless i Fatboy Slimie) zapasy z przebojem Sos Band. O co chodzi? Gospodarz słaby jak nigdy, reggae'owa motoryka całości żałosna, pojawiający się w tle sampel to jakby Morricone, rozpaczliwy. O niebo lepiej wypada chwytliwy, oparty o INXS "I Need You Tonight". Na szczęście kończy to niezbędny ostatnio etap masakrowania letnich hitów.

W zamian wchodzą gitary - warczące, łkające, przetykane dobrymi śpiewanymi refrenami. Na ich tle Green radzi sobie dobrze. Jak dobrze? Proszę przeczytać sobie pod nosem cytat "Welcome to the city of gold, the city I roam / home to the grittiest road". Koniecznie z angielskim akcentem.

Po świetnym, nawiązującym do dubstepu "Jungle" (uwaga na wokalistę Mavericka Sabre - póki co supportuje Plan B, ale role mogę szybko się odwrócić) i okraszonym ejtisowymi klawiszami i nowofalowym refrenem "Do For You", przychodzi porcja dyskoteki a la lata 90. rzuconej na połamane na brytyjski sposób rytmy. Dzieło wieńczy zaś bardziej eksperymentalny finał. "Closing The Door" jest skromne, zbudowane na emocjach, piosenkowym rapie i dubowych pogłosach. Później czeka nas jednak majestatyczny, sentymentalny epilog z organicznymi aranżacjami, na które składają się kaskadowe pianina, smyczki, sekcja dęta, delikatne refreny.

Choć nie wszystkie składniki zachwycają, to ryzykowny przepis na gulasz się sprawdził. Domagam się repety. Dobrze, że szefem kuchni był Professor Green. Daleko mu do ideału, powiela bowiem grzechy amerykańskich freshmanów, nie mogąc utrzymać równego poziomu zaangażowania za mikrofonem. Od rymowanek na poziomie wczesnoszkolnym, bądź paplania niewyżytego studenta, przechodzą do śmiałych wyznań, rozbudowanej analizy swojego życia i zaawansowanych gier słów. Czuć w tym jednak lepiej dobrane proporcje i brytyjską swadę.

"Nie wiem, czy wyda Ci się to fajne czy coś / ale mogę pokazać Ci inny Londyn / mam myśleć, że przybyłeś tu po skarb? / no dobra, nikt nie przyjeżdża tu dla pogody" - rymuje Green. I punktuje, bo przed oczami nie staje mi wreszcie ryży maminsynek bujający się z Lily Allen i Gym Class Heroes, a typ mający w oku bystry błysk Guya Ritchie. Do tego rozmyślania na rozbuchanym końcu płyty przypominają Eminema poziomem liryki, a nie tylko nosowym głosem. Bijmy więc brawo.

8/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Professor Green | debiut
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy