Reklama

Co z tym Cornellem?

Chris Cornell "Scream", Universal Music

Dawno nie było albumu, który byłby tak zgodnie zrównany z ziemią.

Duet rockmana z krwi i kości - Chrisa Cornella z Timbalandem od początku budził sporo emocji. Ukazanie się albumu "Scream" wywołało lawinę krytyki.

"Znacie to uczucie, kiedy ktoś robi coś tak żenującego, że nawet wam jest za niego wstyd? Słyszeliście nową płytę Cornella?"- pisał do swoich fanów Trent Reznor z Nine Inch Nails.

Polskie recenzje nie różniły się bardzo od zagranicznych (magazyn "Rolling Stone" przyznał albumowi dwie gwiazdki na pięć). "Scream to kilkanaście piosenek, które każdego fana Cornella wprawić muszą w konsternację. Już otwierający album Part Of Me wita słuchaczy bitami jak z najnowszych produkcji Madonny. I tak jest na całej płycie" - skarży się Robert Sankowski z "Gazety Wyborczej".

Reklama

"Cornell jako artysta sięgnął dna, a Timbaland udowodnił, że nie ma już nic do powiedzenia. Obciach na całej linii" - pisał z kolei Bartek Kot.

Nawet jeśli ma to być jedyna pozytywna recenzja na świecie, nie mam wątpliwości, że album "Scream" jest dziełem udanym.

Zgodzę się z Sankowskim w jednym - Timbaland nie jest typem producenta, który jak Rick Rubin czy Brian Eno wsłuchuje się w swoich podopiecznych. Raczej narzuca artystom własną wizję. Na "Scream" słyszymy beaty bliźniacze w stosunku do tych, które Timbaland podarował Justinowi Timberlake'owi czy Madonnie.

Jednak wkład Chrisa Cornella podnosi rangę tego dzieła. Muzyka i teksty są jego autorstwa, wiele z nich mogłoby być punktem wyjścia do znakomitej produkcji rockowej, której wszyscy od Cornella oczekują. Nie jest jednak tak, że były wokalista Soundgarden zupełnie wyrzekł się swoich korzeni. Na "Scream" słyszymy od czasu do czasu gitary, słyszymy również wokal, który w niczym przecież nie przypomina rytmicznego pojękiwania i stękania, charakteryzującego wielu popowych wokalistów.

Nie należy również wyciągać wniosku, że Timbaland zawalił Chrisowi obiecujące pomysły. Oprócz faktycznie zbyt ogranych już beatów oraz drażniących "eeee--eeee--eeee", na płycie mamy mnóstwo interesujących wstawek instrumentalnych (jak w utworach "Part Of Me" czy "Scream" - w wersjach singlowych te partie zostały niestety wycięte), muzycznych "zwrotów akcji", a także znakomite chórki. Dodatkowo głos Cornella, a także echa jego grunge'owej estetyki, sprawiły, że może Timbaland pokazać światu coś jeszcze lepszego niż tworzył do tej pory.

"Scream" to album zdecydowanie bardziej "timbalandowy" niż "cornellowy", przez co mocno dla Cornella ryzykowny. Już teraz można powiedzieć, że mocno nadwyrężył swoją reputację. Ja traktuję "Scream" jako artystyczną prowokację, za którą kryją się ciekawe, dobrze zrealizowane popowe utwory śpiewane przez jednego z najlepszych rockowych wokalistów.

7/10

Michał Michalak

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: timbaland | Chris Cornell
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy