Reklama

Bruce Springsteen & the E Street Band "Letter To You": Proszę patrzeć w światełko [RECENZJA]

Gdzieś w cieniu końcówki amerykańskich wyborów na rynku wylądował nowy album Bruce'a Springsteena. "Boss" to facet, który nigdy nie nagrał płyty choćby przeciętnej. Czy nowy, dwudziesty już w karierze album, podtrzyma tę ponad pięćdziesięcioletnią dobrą passę?

Gdzieś w cieniu końcówki amerykańskich wyborów na rynku wylądował nowy album Bruce'a Springsteena. "Boss" to facet, który nigdy nie nagrał płyty choćby przeciętnej. Czy nowy, dwudziesty już w karierze album, podtrzyma tę ponad pięćdziesięcioletnią dobrą passę?
Bruce Springsteen na okładce płyty "Letter to You" /

Pewnie nie znacie takiej postaci, jak Obie Dziedzic, co? A warto, bo to historia ze złota. Jeszcze za czasów gdy Springsteen grał w zespole Steel Mill, na ich koncertach zaczęła pojawiać się pewna niepozorna studentka. I choć zespół, pragnąć się rozwijać, dosłownie na śmierć zagrywał wszystkie możliwe lokalne sceny, nieodłącznym elementem każdego występu był ten czy inny rozciągnięty sweter Obie Dziedzic falujący wśród publiczności.

Nie uszło to uwadze Bossa i wkrótce, kiedy już pod inną nazwą, dawali już płatne, biletowane koncerty, w ich koncertowym riderze, oprócz podstawowego żarcia i napojów, zawsze stało, że organizator ma obowiązek zapewnić dwa najlepsze bilety na nazwisko Obie Dziedzic właśnie. I nieważne, czy Obie mogła wpaść, czy nie. Czy koncert odbywał się u niej w New Jersey czy Japonii albo Niemczech. Podwójny bilet na koncert Springsteena zawsze na nią czekał. Nie zmieniło się to do 2017 roku, kiedy Obediah "Obie" Dziedzic odeszła w wieku 65 lat.

Reklama

Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że historia muzyki Bruce'a Springsteena to także historia gigantycznej, bardzo unikalnej wierności. Wierności fanom. Ale i wierności sobie, swoim ubranym w niebieski kołnierzyk ideałom, walce o demokratyczne, lewicowe i humanistyczne ideały. Walki czasem niezrozumianej, jak kiedy jeden czy drugi niepełnosprytny republikanin spróbuje zagrać jego "Born in the USA" na swojej konwencji wyborczej, kompletnie nie zrozumiawszy, że ten numer w 1984 roku był jednym wielkim wyrzutem w stosunku do administracji prawicowego ekstremisty i religijnego fundamentalisty, Ronalda Reagana.

Springsteen to być może najpilniejszy amerykański uczeń Pete'a Seegera. Bo Dylan co raz (ostatnio akurat nie) ucieka nam w spirytyzm. A Neil Young to przecież Kanadyjczyk. I tym bardziej był Amerykanom (ale i nam) Bruce potrzebny, że dopiero od kilku dni ich społeczeństwo zaczyna widzieć światełko na końcu mrocznego tunelu trumpizmu, populizmu, niekompetencji, chaosu i porozumiewawczego mrugania w kierunku białych suprematystów i ku-klux-clownów.

Wydana jeszcze przed triumfem Bidena "Letter to You" idzie w typowym dla Springsteena kierunku, czyli apologii małych amerykańskich miasteczek, przydrożnych barów, szarych pociągów, którymi o poranku ludzie pracy trafiają w swój kierat, po drodze podpatrując przez okna wyrzutków i bezdomnych. Muzycznie też jest jak zazwyczaj. Szczególnie, że tylko dziewięć z kompozycji to rzeczy nowe. Trzy z kolei ("Janey Needs a Shooter", dylanowate "If I Was the Priest" i "Song of Orphans") mają już prawie pięćdziesiąt wiosen.

Zaznaczyć trzeba, że wbrew okładce nie jest to solowy, a więc bardziej wyciszony, kameralny Bruce - tego dostaliśmy rok temu w postaci "Western Stars". "Letter to You" to E Street Band na pełnej, a więc na bogato, wliczając w to sekcję dętą.

"Power of Prayer" idzie melodycznie po linii "Born to Run". "Rainmaker" startuje akustycznie i country'owo, by w końcu wybuchnąć stadionowym refrenem. Czyli tradycyjny "Boss", jakby nie patrzeć. "Ghosts" z pięknym, a jakże przy tym prostym riffem, z powodzeniem mógłby nagrać Tom Petty, choć zaśpiewałby to oczywiście znacznie gorzej niż nasz bohater.

Największą kondensację Springsteena w Springsteenie usłyszycie z kolei w zamykającym album "I See You in My Dreams". Jeśli się do czegoś czepiać, to najwyżej przegadanego i trochę kiczowatego "House of a Thousand Guitars". Albo częstszego niż zazwyczaj, przynajmniej na moje ucho, osuwania się Bossa w yarling. Ale wszak to właśnie on był w ramach rocka jednym z pierwszych, którzy stosowali tę skompromitowaną później głównie przez grunge (wczesny Weiland anyone?) i post-grunge wokalną manierę, więc kto mu zabroni? Wielki artysta, kolejny wielki album. Powiedzieć: "czapki z głów", to nie powiedzieć nic.

Bruce Springsteen & the E Street Band "Letter to You", Sony Music Polska

9/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Bruce Springsteen | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama