Reklama

Belmondawg "Hustle As Usual": Sztuka otrząsania się [RECENZJA]

Tytus Szyluk ps. Belmondawg na dobre się nie zaczął, a już niemal się skończył. Wychodzi właśnie z największego bagna, w jakie wpakował się polski raper. Nie brzmi specjalnie krągło, do końca naturalnie, bywa pretensjonalny, nadrabia za to podażą nieszablonowych myśli. Wyrobienie własnego zdania to konieczność, bo nawet jeśli ten artysta to mem, to bardziej ludzki niż mnóstwo osób.

Tytus Szyluk ps. Belmondawg na dobre się nie zaczął, a już niemal się skończył. Wychodzi właśnie z największego bagna, w jakie wpakował się polski raper. Nie brzmi specjalnie krągło, do końca naturalnie, bywa pretensjonalny, nadrabia za to podażą nieszablonowych myśli. Wyrobienie własnego zdania to konieczność, bo nawet jeśli ten artysta to mem, to bardziej ludzki niż mnóstwo osób.
Okładka płyty "Hustle As Usual" Belomondawg /

Popularność rapu jest w Polsce duża, co nie znaczy, że uwadze odbiorców nie uchodzi całe mnóstwo zasługujących na nią twórców. Przyznaję, wielu raperów płynie na podkładach sprawniej od Belmondziaka, konstruuje swoje historie barwniej i komunikatywniej, do budowania swojej pozycji przykładało się bardziej. Ale to nie jest egzamin z posługiwania się głosem czy pracowitości. Odbiorcę trzeba zaciekawić.

Tytus spełnia to kryterium. Tytus jest synem Wiganny Papiny, niezapomnianej od ponad trzech dekad przedstawicielki trójmiejskiej bohemy. Tytus stał się bohaterem największego skandalu obyczajowego w historii polskiego rapu (nie będę tutaj tego przybliżać, jeżeli komuś hasło "Wanna bi" kojarzy się co najwyżej z hitem Spice Girls, może użyć internetu). Za Tytusem uganiają się dawni, krwiożerczy kompani, robiąc z tego żenujący show w sieci. Płyta Tytusa znika ze streamingów chwilę po premierze w tajemniczych okolicznościach (i w równie w tajemniczych wraca).

Reklama

Całe to tło wydarzeniowe może zatrzeć tu jeden istotny fakt. Belmondo z pozycji podziemnego gracza zdołał - i to chyba nieodwracalnie - zmienić rodzimą muzykę miejską. Dla twojego ulubionego rapera to może być ulubiony raper do podkradania patentów. I właśnie dlatego o nim piszę. Wraz z Kazem Bałagane czy Rogalem DDL wpompowali w nasz rap wiele atmosfer abstrakcji. Mogliby prowadzić warsztaty z kreatywnego psucia polszczyzny czy - jak kto woli - dostosowywania jej do czasów trollowania, baitowania, memów, 4chanowego humoru, komunikacji szarpanej i hasłowej, gdzie od geniuszu do przypału bliżej niż kiedykolwiek. Tkwili jedną nogą w awangardzie, drugą nogą w patologii, co jest idealną kombinacją do zagotowania banieczek internetowych, które nie zaznały ani jednego, ani drugiego. A do tego Młody, ze swoim nienagannym obyciem i komiczną artykulacją rodem z teatru studenckiego, miał więcej wdzięku od kolegów po fachu. I ten wdzięk działał od Winiego, przez Schaftera po Asfalt Records.

Płyta, choć zaledwie 25-minutowa, jest wielkim "sprawdzam", chwilą pokrycia wystawionych czeków. Czy już je pokrywa można dyskutować, na pewno może się podobać. Mi na przykład bardzo podoba się brak - nagminnego w rapie - schodzenia na poziom najmniej obytego słuchacza. Belmondo jest hermetyczny tak, jak to hip hop zwykł kiedyś bywać. Nie chodzi jedynie o szalone rozstrzelenie odniesień wymagające pewnej erudycji, nie tylko popkulturowej - jeżeli ktoś na tym polu kuleje, to można i trzeba to nadrobić, bo pogubi się gdzieś między sakawą a agnihotrą, Baratarią a Międzytorzem, The Residents i Motorhead. "Jak nie kumasz, to se wpisz co to znaczy / poświęć kilka chwil, to zobaczysz" - apeluje gościnnie występujący Dizkret w "Follow-upach". Wreszcie stawia się wymagania, a nie podlega roszczeniom.

W "Intro" gospodarz rzuca litanią znanych tylko mu ksywek, w "Tych terenach" pojawiają się realia do rozczytania tylko przez gdynian, skit "Popp Deep" parafrazuje jeden do jednego stary, sięgający jeszcze czasów komunikowania się IRC-a muzyczny żart chłopaków ze Starego Miasta. Sporo tu mrugnięć do "tych, co wiedzą", jak i osobistych, zawoalowanych treści. "Zacząłem się uczyć życia, dzisiaj nie mam uczuć czasem mam przeczucia / Kiedyś brat teraz Judasz, wczoraj Barbie, dziś to barbituran" - rapuje we "Wte i wewte". Pojawia się też kwestia zatracania się w artystycznej kreacji. Ktoś miał tu być Goethe, nie Werterem.

I choć raper mówi na okrągło, półsłówkami i łącząc skrajne punkty na jego gwiezdnych mapach odniesień, to kryje się za tym dość uniwersalna opowieść o dojrzewaniu i wychodzeniu na prostą. Rozczarowanie ludźmi, rozczarowanie sobą, styk dwóch cierpień - tego, które uszlachetnia i tego, które degeneruje. "Czy jestem człowiekiem nadal, po tylu końcach świata, po tylu szarańczach?" - pyta autor w "Captcha" i sam fakt stawiania takiej kwestii może (i powinien) odbiorcą potrząsnąć.

Gdzieś w sieci mignęło mi porównanie Belmondziarza do Wankza, rapera z nagrywającej kilkanaście lat temu, undergroundowej, do dziś przy tym kultowej formacji Dinal. Punkty wspólne od biedy można znaleźć -  ekscentryzm w żarcie, staranne złożenia rymów, szerokość horyzontów, pod spodem oddychająca, świadoma, niedzisiejsza produkcja, której w tym wypadku bliżej może do Kraftwerku niż do Billy’ego Prestona, ale nadal dobry feeling i precyzję stawia wyżej od natłoku rozwiązań (Expo 2000 powinien robić całość, schizowy remiks 1988 nijak nie pasuje). Z tym, że Wankz miał ten swój niski głos, był ultrasmooth i płynął. Między jego wersy można było wcisnąć co najwyżej bułkę z szynką. U Belmondo zmieści się tapczan.

Za dużo na "Hustle As Usual" slamera i standupera, za mało rapera, którego flow pozwoliłoby rozmiękczyć sztywną manierę męczącą po niespełna pół godziny; za wiele podporządkowane jest tekstowi, który zawsze czymś zaskoczy, przy czym nie trzyma wcale zawsze stabilnego poziomu. To prawda, nikt inny nie zarapowałby "Słucham INXS i opuszczam kneset / Pozdrawiam Ines z Niemiec" w autentycznie zabawnym "Z.K.C.K.". Ale też wielu zarapowałoby lepiej niż w "Poppyn Universe", brzmiącym niechlujnie, jak niepotrzebna na płycie pamiątka z głupszych czasów. Choć nie kryję, że to to obracanie amerykańskich przymiotników pod koniec utworu ma w sobie więcej hip hopu niż cała dyskografia Pawbeatsa.

Mimo wad nie wolno odpuścić tego krążka. Jego autor miał wcześniej swoich fanatycznych odbiorców, którym wystarczyło, że był świeży i mieli w nosie to, czy był dobry w tym, co robił. Szczególnie warto posłuchać go akurat teraz, jest bowiem w punkcie w którym jeszcze jest świeży, a już zaczyna być dobry. Jeżeli "H.A.U." miałoby być końcem drogi, no to średnio. Początkiem jest bardzo obiecującym.

Belmondawg "Hustle As Usual", Poppyn

7/10

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy