Ostróda Reggae Festival 2018
Reklama

Ostróda Reggae Festival 2017: Żarty się skończyły

Drugi (dla niektórych trzeci) dzień Ostróda Reggae Festival przyniósł mały kłopot - w kilku kategoriach bardzo trudno wskazać ten najważniejszy koncert. Tylko w kategorii najbardziej rozpoznawalny wykonawca, co przełożyło się na największą frekwencję pod sceną, problemu być nie mogło. Tu jednogłośnie triumfował Shaggy.

Drugi (dla niektórych trzeci) dzień Ostróda Reggae Festival przyniósł mały kłopot - w kilku kategoriach bardzo trudno wskazać ten najważniejszy koncert. Tylko w kategorii najbardziej rozpoznawalny wykonawca, co przełożyło się na największą frekwencję pod sceną, problemu być nie mogło. Tu jednogłośnie triumfował Shaggy.
Shaggy na scenie w Ostródzie /fot. Jacek Piech /.

Graczowi tej klasy podporządkowanie sobie rozbawionej publiki zajęło kilka sekund. Setlista Shaggy'ego była skrojona idealnie, a muzycy od początku bombardowali Czerwone Koszary przebojem za przebojem, od "Boombastic" zagranego znacznie wolniej, niemalże transowo i wypełnionego mistrzowskimi freestylami, do "Oh, Carolina" czy "It Wasn't Me".

Wyróżnić warto muzyków towarzyszących byłemu żołnierzowi piechoty morskiej, swobodnie łączących różne światy (wspomniane "Oh, Carolina" z tematem z "Blues Brothers", czy Cypress Hill w innym miejscu). O występie nowojorczyka może też powiedzieć: inny. Inny na tle pozostałych wykonawców Red Stage tego dnia. I tu właśnie żarty się kończą, nie pierwszy raz.

Reklama

Czy występ Shaggy'ego był tym najważniejszym? Niekoniecznie. W sobotę doskonałe, potężne sety zaprezentowali doświadczeni Dreadzone i ich krajanie z londyńskiego The Skints. Jedni i drudzy jeńców nie brali nigdy. Bo jak, kiedy ma się na froncie tak charyzmatycznego wokalistę jak MC Spee, który nawet na siedząco jest w stanie tańczyć i poruszać się w taki sposób, że zawstydza większość kolegów po fachu odstawiając ich gdzieś tam, gdzie stoi choreografia Kasi Nosowskiej.

W przypadku powracających do Ostródy Dreadzone ciężko też byłoby nie zwrócić uwagi na doskonale zgranych pozostałych muzyków, dla których znaczenia nie miało, czy rozpędzają się w swoich klasycznych, oldschoolowych numerach, czy prezentują materiał z ostatniego wydawnictwa "Dread Times".

The Skints - mistrzowie fuzji gatunków różnych - dysponowali podobnym orężem. Tu na tle wszechstronnych muzyków swobodnie bawiących się różnymi konwencjami, od reggae, przez dub po punk rock wcale nie cichym bohaterem był gitarzysta Joshua Waters Rudge. Wcale nie potrzeba było wielkiej wprawy i doświadczenia, by zauważyć jego chwilami obłąkaną, lekką i szalenie precyzyjna grę przykrytą gęstymi wokalami pozostałych członków zespołu. W tej roli świetnie sprawdzał się oczywiście Jamie Kyriakides, śpiewający perkusista, zjawisko jeszcze rzadsze w reggae niż w rocku.

Dla wielu to właśnie bezczelne muzycznie The Skints byli headlinerem jeśli nie całego festiwalu, to przynajmniej soboty. Dla nie mniejszej grupy tę funkcję stanowili Dreadzone. Zdaje się, że oba obozy (no i tych, co to przyszli poskakać na Shaggym) zaskoczyć musieli Australijczycy z Kingfisha, z takim własnym Portaszem na wokalu i własnym Rudge tnącym gitarą często naprawdę niskie duby, w sposób tyleż zaskakujący, co genialny.

Jednak potęga Kingfisha polega na konsekwencji granych koncertów. Materiał prezentowany na żywo przybiera formę jeszcze bardziej transową i surową, uwypuklając bardzo odważne zabiegi aranżacyjne i pozostawiając jeszcze więcej miejsca muzykom ("Digging for Fire"!).

Zanim spadła na nas lawina transów, dubów i innych muzycznych bomb od czasu do czasu cichym bohaterem pod sceną były dywanowe naloty piany niesionej wiatrem. W ten sposób nie tylko dzieciaki tradycyjnie buszujące w pianie mogły cieszyć się z tej na stałe wpisanej w klimat ORF atrakcji.

Wielkie ławice piany i baniek mydlanych sunęły nad publiką już podczas specjalnego projektu "Tribute to Bob Marley". Niemalże dokładnie w 40. rocznice wydania albumu "Exodus", co jak zauważył wokalista Jafii pokryło się z jego urodzinami i musiało mieć na niego duży wpływ, przedstawiciele rodzimej sceny reggae zjednoczyli siły i zaprezentowali klasyki króla reggae.

Krajowy dream-team w składzie: Dawid Portasz, Mesajah, Damian Syjonfam, Martyna Baranowska, Nadia z Naaman, I Grades, Cheeba oraz Wlazi z Bethel z towarzyszącymi zazwyczaj Mesajahowi muzykami z Riddim Bandits ponowie oddali hołd Marleyowi. Na szczególną uwagę zasłużył tu (nie pierwszy raz na tej edycji ORF) Portasz oraz Martyna Baranowska, której płyty z formacją Chilili Crew spodziewać możemy się już jesienią.

Ostróda to miejsce szczególne na polskiej mapie reggae. Jak każde ważne wydarzenie pisze swoją historię historiami swoich uczestników. Tu ludzie się poznają, zaprzyjaźniają i zakochują. Są i tacy, którzy wstępują w związki małżeńskie, o czym mogliśmy przekonać się wczoraj.

Nie wszystkie eksperymenty się udają. Boleśnie przekonaliśmy się tym również w sobotę. O ile stali konferansjerzy-rezydenci ORF, jak Mariusz "Korpol" Korpoliński czy Marcin "Silverdread" Pospiszyl są gwarantem humoru, profeski i zaangażowania, o tyle zaproszenie do tej roli Grzegorza Halamy strzałem w dziesiątkę, według opinii publiczności nie było, choć mogło.

Halama niespecjalnie wiedział po co stoi z mikrofonem na scenie i jaką ma rolę do spełnienia. Szkoda. Wpadki konferansjerów zdarzają się na wielu festiwalach, jednak w Ostródzie trzeba uważać bardziej.

Tu publiczność stawia wysoko poprzeczkę i jest bardzo niejednoznaczna w ocenach, o czym swego czasu boleśnie przekonała się Marika, moim zdaniem niesłusznie krytykowana za swoją śpiewno-osobistą prezentację artystów. Marika grała swoją rolę, Halama nie. "Polskie Gówno", kiedy przytrafia się naprawdę, a nie jest skeczem, męczy i razi. Dziś jest szansa, by to naprawić. Trzymamy kciuki.

Artur Rawicz, Ostróda

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ostróda Reggae Festival | Shaggy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy