Orange Warsaw Festival 2014
Reklama

Orange Warsaw Festival 2014, dzień 3: Bez bisu proszę

Dobra forma Jurassic 5 i Limp Bizkit, trochę pazura u Kasabian czy wreszcie widowisko Outkast wiele są w stanie osłodzić, jednak końcowy wniosek musi być jeden. Trzeci dzień Orange Warsaw Festival to przede wszystkim dysfunkcyjna scena główna z muzyką zredukowaną do wywołującego ból hałasu i deficyt publiki oraz klimatu.

"Pewno przesadzają" - myślałem trawiąc miażdżącą krytykę jaka wyszła z ust kolegów po fachu po dwóch pierwszych dniach festiwalu, utrzymujących właściwie zgodnie, że Stadion Narodowy jest "nienagłaśnialny", a przynajmniej organizatorom OWF ta sztuka nie udała się ani trochę. Niestety, po minucie na płycie stadionu i patrzeniu na The 1975 marzyłem tylko o jednym. Uciec jak najdalej. Pogłos nie zepsuł tego koncertu. On go zamordował. Dźwiękowa miazga na poziomie głośności raniącym uszy ledwo pozwoliła ustać. Co oprócz tego? Ano wyspiarski band gitarowy jakich bardzo, bardzo wiele, urozmaicony za sprawą partii saksofonu jeszcze mocniej pchającego całość w stronę lat 80. Wokalista śpiewa o sobie rzewnie manifestacyjnie paląc papierosy, garstka publiczności pod sceną puszcza bańki, stroboskop wali po oczach. "Britain's biggest new band" - tej formułki, wziętej zresztą z magazynu "Q" , trzymano się w promocji. A ja chętnie powiedziałbym to, co Obelix, kiedy Brytyjczycy poczęstowali go gotowanym dzikiem w sosie miętowym. Cóż, wolę pieczyste.

Reklama

Byle na zewnątrz, ku drugiej scenie, gdzie rozstawiali się zaproszeni w zastępstwie Timbalanda, klasycznie hiphopowi Jurassic 5. I tu już było czego posłuchać - bas czuć było głęboko w żołądku, perkusje z breaków urywały głowę, dobry, stary funk funkcjonował jako paliwo napędowe. Czterech raperów uzupełniało dwóch wirtuozów DJ-ingu ze swoimi stanowiskami i mnóstwem imponujących gadżetów - Nu Mark z Cut Chemistem dostali trochę czasu, by pochwalić się tym arsenałem. Riffowanie na "gitarze", w której miejsce pudła rezonansowego zajmuje gramofon, gra na trzymanych na szyi padach czy wreszcie skrecz na olbrzymim pionowo ustawionym gramofonie musiał robić wrażenie. Kiedy po tych popisach wjechało "Quality Control" i "Concrete Street" słuchacze byli uszczęśliwieni. To była najlepsza część koncertu, choć "Freedom" z rozwieraniem i zaciskaniem pięści do rytmu, mięsiste, taneczne, pulsujące niczym " Rappers Delight" acz własne "In the House", czy "Jurass Finish First" kiedy to raperzy biegali ku przeciwległym końcom sceny też nie miało prawa się nie podobać.

Siłą J5 jest funkcjonowanie jako fantastycznie zestrojony zespół - nie wiem czy w jakiejkolwiek innej rapowej grupie wokale tak doskonale harmonizują. Dysponujący basowym głosem, ze stylem bazującym na karabinowym wystrzeliwaniu precyzyjnie rozdzielonych słów Chali 2na i posiadający najbardziej melodyjne flow ze wszystkich Zaakir grali pierwsze rapowe skrzypce. Długowłosy Akil, z kapeluszem na czubku głowy, w marynarce i kaloszach pełnił funkcję wodzireja, próbował tańczyć breakdance, wychodził do publiki, dwoił i się troił. Ale nawet najbardziej wycofany ze wszystkich Marc 7 miał tu swoją rolę - panowie byli po prostu jednym organizmem. Nie zestarzeli się nic a nic. Zobaczysz ich, zobaczysz Dilated Peoples, resztę z formuły "hiphopowego renesansu" możesz sobie właściwie darować.

Niby Orange Warsaw Festival sceny ma tylko dwie, programy potrafią się irytująco nakładać, co biorąc pod uwagę mnóstwo schodów, wąskie gardła przy wejściach i wyjściach utrudniało zobaczenie wszystkiego. Kasabian mieli szczęście, akustyka stadionu zaskoczyła im możliwie najmniej. Panowie, ze swoim imagem seryjnych morderców końca lat 60., napędzani materiałem z płyty "48:13" (zawieszony banner nas sceną dobitnie o tym przypominał), potrafili być niegrzeczni pokazując trochę efektownego łojenia. Na pewno zapamiętam "Fire", choćby dlatego, że publika - szczęśliwie już nie tak nieliczna - wzięła sobie do serca słowa "You got to move on".

W formie było również Limp Bizkit. Fred Durst może być w studio irytującym, obrzydliwie rapującym dorosłym facetem, który w swoim formatowaniu się pod horyzonty myślowe amerykańskiego nastolatka bywa kuriozalny, ale jego podbity emocjami wokal na żywo niezmiennie robi wrażenie wybijając się ponad piekło riffów fantastycznego Wesa Borlanda, chłostę skreczy, uderzenia bębnów. Limp Biykit to starzy wyjadacze, niezatrzymywalna energia "Rollin" czy "Hot Doga" to jedno, ale ta znajomość dramaturgii, wszelkie opóźnienia, wyciszenia, wyciemnienia, obliczone by rozbłysnąć, wybuchnąć i zagotować tłum, opanowali do perfekcji. Wykonanie "My Generation" to było coś. Kiedy uciekałem na Outkast, Durst wpuścił właśnie na scenę dziewczynę z transparentem "You are my favourite motherfuckers", zaczęli wspólnie jechać "Livin It' Up". Szkoda, nie przepadam za Limp Bizkit, już ich zresztą widziałem na studenckiej imprezie, niemniej w innych okolicznościach chętnie bym został.

Duet z Atlanty wjechał po królewsku. Po środku sceny umieścił sobie budkę, prostopadłościan wykorzystany później przy wizualizacjach. Polacy zobaczyli Andre 3000 stojącego z pochyloną, zdobioną białą peruką głową w czarnym kombinezonie z napisem "Breathe" i prowokacyjną metką z napisem "sold". Big Boi siedział bez ruchu, z rozbłyskającym na czerwono kastetem na dłoni. Wyglądało to na jakieś cyberpunkowe misterium.

Outkast odpalili dynamiczne, szalone "B.O.B", ogniste "Gasoline Dreams", wystrzelili najbardziej przebojowymi numerami jakie nagrali - "ATLiens", "Skew it on the Bar-B" i "Rosa Parks". I... cóż, mieszane uczucia. Z jednej strony fantastycznie ich widzieć, zwłaszcza wyraźnie dobrze czujących się ze sobą, z żywą perkusją, dwiema przebranymi za czarne anioły chórzystkami, trębaczami, gitarzystką, a nawet Sleepy Brownem! Z drugiej - słychać było przede wszystkim bębny, bas i mniej lub bardziej czytelny rap. Wszystko rezonowało, sprzęgało się tak, że czułem się jakbym miał za plecami pełne, ryczące, piłkarskie trybuny. Moi koledzy, czekający na tę chwilę od lat nastu, nie rozpoznawali swoich ukochanych, znanych na pamięć utworów.

Najlepiej ratowały się kompozycje wolne - w granym wśród purpurowych świateł "Art of Storytelling" melodii udało się przebić - to był szósty wykonany utwór, a zarazem pierwszy, które w zaistniałych warunkach miał artystyczny sens. Fajnie wypadło upalone "Aquemini", gdzie Big Boi i Andre znaleźli się wewnątrz wspominanego wcześniej kiosku i przemieszczali się w kółko pośród ścian bulgoczącej wody. Obroniły się numery oszczędne, śpiewane, zaprezentowane w solowej części 3000 - "She Lives in My Lap" i niesamowicie, naprawdę niesamowicie wizualizowane "Prototype". Ale ludzie czekali na hity - przy "Hey Ya" każdy trząsł tym co mu mama dała niczym zdjęciem z Polaroida, a raper zaprosił na scenę dziewczyny z widowni. "Ms. Jackson" śpiewano razem z zespołem, pośród maślących się spojrzeń. "Whole World", ze słyszalnymi o dziwo dęciakami porwał słuchaczy na koniec.

Mnie już było wszystko jedno. Z głową napuchłą od rumoru zrozumiałem, na czym mogły polegać tortury muzyką w Guantanamo. Proszę wybaczyć, niestety, mimo najlepszych chęci nie byłem w stanie dotrwać do Davida Guetty. Pozostaje mi się domyślać, że brzmiało to jak Radio Eska puszczone z boomboxa w metalowym hangarze. Wyszedłem ze świadomością, że kolejna edycja Orange Warsaw Festival na Stadionie Narodowym nie ma najmniejszego sensu. Jeśli będzie - a frekwencja ostudzi zapał, bo nawet na Outkast boczne trybuny ziały pustką, a płyta zapełniona była może w połowie - końmi mnie tam nie zaciągną.

Marcin Flint, Warszawa

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Orange Warsaw
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy