Open'er Festival 2018
Reklama

Open'er Festival 2018: Mistrzowski David Byrne (relacja, zdjęcia)

Drugiego dnia festiwalu David Byrne pokazał nam, jak kreatywny i zachwycający potrafi być myślący człowiek.

Drugiego dnia festiwalu David Byrne pokazał nam, jak kreatywny i zachwycający potrafi być myślący człowiek.
David Byrne oczarował publiczność swoim wysublimowanym spektaklem /Ewelina Wójcik /Show The Show

Jeszcze przed rozpoczęciem swojej trasy promującej nowy album "Amercian Utopia" David Byrne zapowiadał, że jego nadchodzące koncerty będą "najbardziej ambitną rzeczą, jaką zrobił od czasu nagrywanych występów 'Stop Making Sense'". I wiecie co? Nie kłamał.

"On jest punkową Beyonce" - napisał mi kolega podczas koncertu Byrne'a na Tent Stage. Ładnie powiedziane, ale różnica polega na tym, że na żywo pani Carter efekt "wow!" uzyskuje przy mocnym technicznym wsparciu. U Davida Byrne'a jest tylko - i aż - człowiek. Beyonce ma ruchome sceny, Byrne ma... ruchomych muzyków. Towarzyszący mu 11-osobowy zespół przez cały koncert poruszał się po pustej scenie w ściśle określonym wcześniej tempie i kierunku. Instrumenty muzycy albo trzymali w rękach, albo zawieszone mieli na ramionach. Mocną ekipę stanowiła grupa perkusjonistów.

Reklama

Scenografia była niezwykle prosta, tak samo jak kostiumy - szare garnitury i bose stopy. Już na samym początku, kiedy zobaczyliśmy Byrne'a siedzącego przy stoliku na pustej scenie wydzielonej kurtynami z mieniących się sznurków i trzymającego w dłoni atrapę ludzkiego mózgu, dostaliśmy sygnał, że mamy do czynienia z czymś na kształt spektaklu. Z czymś, co pokaże nam potęgę ludzkiego umysłu.

To było misternie przygotowane, porywające widowisko, w którym każdy pełnił ważną rolę, trzymając się ściśle wyznaczonego scenariusza. I o ile wszystko było precyzyjnie zaplanowane, to radość ze wspólnego grania jest czymś, czego muzycy Byrne'a udawać wcale nie musieli.

W trakcie koncertu raczej oszczędny w konferansjerce Byrne pozwolił sobie na gest solidarności z publicznością, do której przyjechał tego wieczoru. "Wiemy, co się dzieje w waszym kraju. Cóż... interesujące czasy. Trzymamy za was kciuki" - mówił Byrne, stojąc w jednej linii ze swoimi muzykami, a jego słowa publiczność przyjęła wielkim aplauzem.

Jednak dopiero po wykonanym zaraz potem "Everybody's Coming to My House" Polacy wydłużonymi oklaskami pokazali, jak wdzięczni są za jego wsparcie. Mogę się mylić, ale to był ten moment, kiedy przedstawienie na kilka chwil wymknęło się spod kontroli twórcy. Był on zresztą wyraźnie poruszony i nawet nieco zawstydzony owacjami tłumu.

Repertuar, jaki David Byrne przygotował na tę trasę, był przekrojem jego czterdziestoletniego dorobku. Usłyszeliśmy więc nie tylko materiał z "American Utopia", ale też trochę solowych staroci. Naturalnie nie zabrakło też kawałków Talking Heads, w tym m.in. "This Must Be the Place (Naive Melody)" i "Once in a Lifetime".

Zwieńczeniem tego pochłaniającego perfomensu był cover protest songu Janelle Monae "Hell You Talmbout". "Usłyszałem go w 2015 roku na Marszu Kobiet" - wspominał Byrne, po czym razem z zespołem wykonał utwór, w którym skandowane są imiona ciemnoskórych osób zastrzelonych przez amerykańską policję.

Niektórzy w kontekście Byrne'a często używają określenia legenda. Stojąc pod sceną i oglądając jego niesamowicie wysublimowany spektakl, myślałam o tym, że mi to słowo do niego nie pasuje. I nie chodzi oczywiście o to, że brak mu osiągnięć, skąd. Raczej o to, że człowiek legendarny jawi mi się jako taki, który powiedział już właściwie wszystko, co miał do powiedzenia i teraz może ewentualnie o tym przypominać. Przez Byrne'a przemawia mądrość, społeczne zaangażowanie, ale i entuzjazm, którego 66-latkowi można szczerze zazdrościć. Dlatego wolę słowo legenda wymienić na mistrz. 

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: David Byrne
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy