Open'er Festival 2017
Reklama

Lorde na Open'er Festival 2017: Fajterka bez parasola ochronnego (relacja, zdjęcia)

Zamykająca koncerty na scenie głównej Nowozelandka Lorde może nie miała szczęścia do pogody, ale z pewnością miała szczęście do publiczności, która - tak jak jej idolka - dzielnie znosiła obficie padający deszcz.

Zamykająca koncerty na scenie głównej Nowozelandka Lorde może nie miała szczęścia do pogody, ale z pewnością miała szczęście do publiczności, która - tak jak jej idolka - dzielnie znosiła obficie padający deszcz.
Lorde po raz pierwszy wystąpiła w Polsce /fot. Karol Stańczak/karolstanczak.com

Jeśli w ciągu pierwszych trzech dni Open’er Festivalu narzekaliśmy na pogodę, to tylko dlatego, że nie wiedzieliśmy, co czeka nas na ostatnim odcinku gdyńskiej imprezy. Sobota na terenie lotniska Kosakowo upływała (sic!) pod znakiem powracających opadów i chłodnego wiatru. Deszcz co prawda dał się we znaki już grupie The xx, ale dopiero podczas koncertu Lorde jej samej i fanom pod sceną przyszło zmierzyć się z ulewą, która nie ustąpiła ani na chwilę.

"Na naszej trasie działy się różne rzeczy, ale tak jeszcze nie było. Dzięki, że zostaliście" - zareagowała na tę sytuację pełna wdzięczności Nowozelandka. Być może ze względu na ciężkie warunki pogodowe Lorde nie towarzyszyli tancerze, a na scenie zabrakło też znanej z poprzednich koncertów scenografii.

Reklama

Lorde międzynarodowy sukces zyskała za sprawą debiutanckiego singla "Royals" (oczywiście nie mogło zabraknąć go na Open’erze), dzięki któremu wokalistka szturmem zdobyła pierwsze miejsca list przebojów. Później zachwyciła debiutanckim albumem "Pure Heroine", a w połowie czerwca wydała płytę numer dwa, którą umocniła pozycję jednej z najciekawszych artystek młodego pokolenia. "Melodrama" zbiera pozytywne recenzje i wzbudza zachwyt fanów zgłodniałych nowości od swojej idolki.

Ale zanim open’erowa publiczność usłyszała kawałki z nowej płyty, właścicielka jednego z najbardziej oryginalnych kobiecych głosów współczesnej sceny pop uraczyła nas wiązanką starszych piosenek. Zaczęło się od otwierającego jej debiutancki album kawałka "Tennis Court" (a tak naprawdę od odtworzonego fragmentu utworu "Running Up That Hill" Kate Bush), a następnie zziębnięte ciała festiwalowiczów rozgrzać pomógł taneczny "Magnets", który nowozelandzka wokalistka nagrała wspólnie z brytyjskim duetem Disclosure.

Na scenie Lorde była prawdziwym wulkanem energii, pokazując, że krople deszczu w żaden magiczny sposób nie omijają gwiazd. Mam wręcz wrażenie, że te obiektywnie trudne warunki atmosferyczne stały się bronią w ręku czarującej 20-latki. Nieustępliwy deszcz naznaczył ten koncert mianem wyjątkowego, a sama Lorde nazwała wieczór "niezapomnianym".    

Koncertowa setlista, z którą Lorde przyjechała do - nazywanej przez nią Gdańskiem - Gdyni, sprawiedliwie czerpała z jej obydwu płyt, co w pewien sposób wynagradzało Polakom pominięcie naszego kraju przy poprzednich trasach. Tym sposobem z "Pure Heroine" usłyszeliśmy jeszcze "400 Lux", "Buzzcut Season", "Ribs" i "Team". W trakcie tego ostatniego nieustraszona Lorde wybiegła w stronę publiczności, skąd powróciła z głową przyozdobioną pięknym wiankiem.

Moment, który z pewnością na długo ukryje się zakamarkach pamięci to ten tuż przed wykonaniem jednego z najpiękniejszych na "Melodramie" i bardzo osobistego utworu "Liability", który pokazuje tę ciemniejszą stronę popularności. Artystka, siedząc na schodach z przodu sceny, ze wzruszeniem opowiadała o powodach, z których zrodził się ten numer. Emocjonalna wypowiedź wywarła spore wrażenie na fanach, po twarzach których zaczęły płynąć łzy (deszcz pomagał je zakamuflować).

Na koniec skąpana w zieleni scena oznaczać mogła tylko jedno, czyli pozostawiony na finał i powodujący euforię tłumu singel "Green Light". Ten taneczny akcent zakończył pierwszy polski koncert Lorde.

Gdyby szukać czynników, które sprawiły, że Lorde rozkochała w sobie tłumy, to prócz talentu, niebanalnego wokalu i ogromnej wrażliwości wymienić należałoby szczerość. Lorde to taka dziewczyna z sąsiedztwa, która może i jest wielkiego formatu gwiazdą, ale co z tego? Ona wie, że nie ma powodu, by udawać, bo tym, co najbardziej urzeka słuchaczy, jest jej autentyczność. "Jestem niedorajdą i wcale nie jestem taka cool, a jeśli wam ktoś powie, że jesteście dla niego ciężarem, to pamiętajcie, że macie mnie" - mówiła ze sceny. No i jak tu nie lubić tej dziewczyny? 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Lorde
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy