Open'er Festival 2016
Reklama

Open'er Festival 2016: Od Tindera do Kevina Parkera (relacja, zdjęcia)

Kapryśna pogoda nie zepsuła festiwalowiczom pierwszego dnia 15. Open'era. Przebywający na terenie imprezy uczestnicy na brak emocji narzekać nie mogli. Największą gwiazdą na rozpoczęciu imprezy była Florence Welch ze swoim zespołem, ale wybornie spisali się również The Last Shadow Puppets, PJ Harvey oraz Savages.

15. edycję Open’era otworzył duet LXMP. Słuchaczy przed Alter Stage, i w ogóle na terenie festiwalu, nie było wtedy jeszcze wielu - fanki Florence Welch, umazane brokatem i w wiankach na głowach, które przybyły wcześniej, by zająć jak najlepsze miejsca, oczekiwały na swoją idolkę przed Main Stage, kilkadziesiąt osób wypatrywało też koncertu Heroes Get Remembered w namiocie. Piotr Zabrodzki i Macio Moretti towarzystwo zorganizowali sobie sami, w niebanalny sposób: sporą cześć materiału zaprezentowali na tle fotografii z randkowego serwisu Tinder.  

Reklama

"Zawsze marzyliśmy, żeby tutaj dla was zagrać" - wyznali wspomniani Bohaterowie. Mimo wczesnej pory zagrali z takim zaangażowaniem, że nie pozostawili wątpliwości, co do prawdziwości tych słów. Publiczność usłyszała utwory z obu płyt warszawskiego tria.

Zmagania na Main Stage otworzył przedstawiciel brytyjskiej sceny grime, Skepta. Ubrany w charakterystyczną bluzę z kapturem (raper wygląda w niej, jakby szykował się na potężne tornado), zastępca Maca Millera potrafił rozkręcić imprezę, mimo iż pod sceną pojawiło się sporo przypadkowych osób (m.in. były to fanki Florence & The Machine, które już od godziny 15 czekały na swoją faworytkę). Lwią część występu zajęły utwory z niedawno wydanego albumu Skepty "Konnichiwa", na czele z singlem "Shutdown". Z występu rapera nie do końca mogli być zadowoleni bywalcy innych scen, gdyż potężne basy niosły się po całym terenie festiwalu.

Gdy ze sceny głównej dobiegały jeszcze dźwięki rozkręcającego się Skepty (niestety mocno przeszkadzające w odbiorze na Alter Stage), w gotowości byli już autorzy albumu, o którym już po jego kwietniowej premierze wielokrotnie mówiło się w kontekście płyty roku. Powołana do życia przez Raphaela Rogińskiego grupa Shy Albatross rozpoczęła od utworu "Four Woman" Niny Simone, która zdaje się być dobrym duchem zespołu (po jej repertuar muzycy sięgnęli również pod koniec swojego występu). "Ten zespół nagrał jedną płytę, ale nie zawsze będziemy smutni" - mówiła ze sceny Natalia Przybysz, wprowadzając dość licznie (jak na tę porę) zgromadzoną publiczność w piosenkę "Goodbye Mother Blues". Podczas godzinnego koncertu niezwykle emocjonalne, momentami rzewne, zawsze mocno angażujące utwory z płyty "Woman Blue" zostały rozbudowane o smaczne i doceniane przez publikę improwizacje muzyków. W jednym z wywiadów Natalia Przybysz porównała koncerty Shy Albatross do spotkania-rozmowy. Dialogu, jaki muzycy grupy prowadzą ze sobą na scenie za pomocą instrumentów szalenie dobrze jest posłuchać.

W znakomitych humorach zameldowali się w Gdyni The Last Shadow Puppets, czyli formacja dowodzona przez Miles’a Kane’a i Alexa Turnera. Drugi z wymienionych niemal od razu zbiegł ze sceny do publiczności, łapiąc z nią świetny kontakt. Kane nie pozostawał w tyle. Obaj artyści sporo tańczyli i popisywali się, co zebranym przed Main Stage bardzo się podobało. Deszcz, który padał przez chwilę podczas "Aviation", spłoszył tylko nielicznych. The Last Shadow Puppets - duetowi towarzyszył rockowy skład i kwartet smyczkowy - obok własnych utworów, z których największy aplauz otrzymały "Bad Habits", "Miracle Alinger", "Standing Next To Me" i "The Meeting Place", zagrał też kompozycję z repertuaru Davida Bowie’go "Moonage Daydream".

Pod koniec koncertu, gdy nad terenem festiwalu zawisła olbrzymia, deszczowa chmura, wokaliści zaśpiewali naprędce skleconą piosenkę będącą żartem z zespołu Tame Impala. Po chwili stwierdzili jednak, że Kevin Parker (wokalista australijskiej formacji) i tak kontroluje pogodę.  

"Boże, chroń PJ Harvey" - takie luźne skojarzenie mogło nasunąć się po koncercie brytyjskiej artystki. O takim występie można by pisać długo, niemal tak długo, jak Polly Jean wraz z zespołem przebywali na scenie (zagrali 19 utworów!). Co więcej, opuszczając okolice namiotu (bo na Tent Stage szybko zapełnił się do ostatniego miejsca, a wszystkim, którzy postanowili przyjść nieco później, zostawał telebim), można było odnieść wrażenie, że PJ mogłaby grać jeszcze godzinę. Wszystko dopięte na ostatni guzik, genialni muzycy towarzyszący (wgniatające w ziemi dęciaki) oraz ona - królowa brytyjskiej muzyki - w formie, jakiej pozazdrościć mogą jej młodsze koleżanki. I nie chodzi tu tylko o pomysły muzyczne oraz głos, ale i o wygląd (PJ wyglądała znakomicie).

W czasie gdy swój koncert powoli kończył Shy Albatross pod namiotem krótką, ale intensywną imprezę rozkręcał Młody Jan, czyli Otsochodzi. Jeden ze świeżych nabytków Asfaltu, który pod koniec maja zadebiutował z albumem "Slam", zgromadził pod sceną zaskakująco sporą publiczność. Co więcej publikę znającą jego numery i wykrzykująca zwrotki napisane przez jednego z zeszłorocznych "Młodych Wilków". Pokaźna grupka ludzi na Janka wpłynęła bardzo mobilizująco. Otso i jego hypeman do maksimum wykorzystali swój niewielki repertuar. Oprócz utworów ze "Slamu", pojawił się fragment przełomowego dla rapera numeru "Polepiony", a także "Wilczy Sezon". Jedyną wadą był zbyt krótki występ, ale radziłbym w tym wypadku zachować wstrzemięźliwość w krytyce. Na Młodego Jana przyjdzie jeszcze czas, a jego trasy będą wyprzedawać się tak, jak najlepszych graczy w Polsce.

Dziewczyny z Savages koncert zakończyły utworem "Fuc*ers", który Jehnny Beth - mroczna i zadziorna, choć dostojnie prezentująca się wokalistka grupy - zadedykowała wszystkim zmagającym się z trudnościami życiowymi. Oczywista w wymowie kompozycja, w której wielokrotnie pada fraza "Don't let the fuc*ers get you down", była mocnym i znaczącym zwieńczeniem spektaklu londyńskiego kwartetu. Spektaklu zaplanowanego w ten sposób, by najpierw uwolnić złe, tłumione emocje - co dziewczyny osiągnęły za pomocą jazgotliwych gitar, dudniącej perkusji (zasiadająca za nią Fay Milton ubrana była w koszulkę z napisem "Pussy Riot Rule") i podawanych w prowokujący sposób tekstów, a następnie je rozładować.

Mocne koncertowe wejście zaliczyła headlinerka pierwszego dnia Open’era, czyli Florence Welch, która niczym na skórce od banana (i wciąż z wdziękiem) zaliczyła upadek na scenie. "Zdarzyło mi się to czwarty raz, ale tym razem chyba niczego sobie nie złamałam - żartowała Brytyjka, po czym dodała - Nawet nie jestem pijana! A uwierzcie mi, zaliczałam nie raz upadki po pijaku".


Zespół Florence & The Machine, mimo iż w ostatnich trzech latach znacznie zwiększył częstotliwość swoich wizyt w Polsce, zawsze może liczyć na szeroką i oddaną publiczność, wśród której przeważają oczywiście niewiasty z lśniącym od brokatu licem i głową przyozdobioną w wianek. Te najbardziej zagorzałe fanki brytyjskiej grupy po raz kolejny zajęły się organizacją specjalnych akcji koncertowych mających chwycić rudowłosą wokalistkę za serce. Jedna z nich, i chyba najbardziej efektowna, nastąpiła w trakcie utworu "Spectrum", gdy w górę uniosły się balony, glowsticki i banery. Florence nie kryła swojego wzruszenia widokiem rozświetlonego tłumu, jaki ujrzała. "Dziękuję, jesteśmy poruszeni i wdzięczni. Widzę tu tyle miłości Polsko! Miłość jest tym, czego potrzebuje świat. Żyjemy wszyscy pod tym samym niebem" - mówiła wokalistka, trzymając w dłoni zdobytą od publiczności flagę LGBT i przechodząc do utworu "You’ve Got The Love".

To nie jedyna akcja przygotowana dla Florence. Ta główna - zaplanowana na czas piosenki "Third Eye" trzymała organizatorki w napięciu niemal do końca, bowiem piosenka wybrzmiała dopiero jako drugi bis i ze specjalną dedykacją dla tych najwytrwalszych. A jaki repertuar zespół FATM przywiózł do Gdyni? Tradycyjnie już wymieszany i łączący najnowszą twórczość z "How Big, How Blue, How Beautiful" z utworami z dwóch poprzednich płyt.

Wyjątkowych momentów było zresztą co niemiara. W trakcie utworu "Dog Days Are Over" za namową liderki nastąpił zbiorowy striptiz - wszyscy, razem z nią zdjęli elementy garderoby i zaczęli nimi wymachiwać.

Jeżeli komuś po koncercie Florence brakowało emocji, to mógł wybrać dwie opcje - Maca DeMarco oraz Małpę. Ci, którzy wybrali przedstawiciela Torunia, na pewno nie mogli narzekać. Małpa w wywiadzie dla Interii stwierdził, że mimo grania z live bandem, nie ma ochoty przekombinowywać kawałków. W tym przypadku należy uznać to za trafne posunięcie. Numery nie straciły swojego płytowego kręgosłupa, co nie wprowadzało w konfuzję fanów, a dzięki lekkiemu podrasowaniu (tak jak chociażby "Mołotow", który z klawiszami i basem, wypadł bardzo zadziornie), prezentowały się nawet lepiej niż na albumie. Poza trackami z "Mówi" pojawiły się także starsze kompozycje (chociażby "Sztorm") a także gościnne zwrotki Małpy z "Nagapiłem się", "Guzik" i "Wrócę tu". Małpa i Jinx umiejętnie sterowali tłumem, m.in. poprzez zabawę ze znikającym perkusistą, który miał obrazić się na gdyńską publiczność za słabą wrzawę. Szczególnym momentem koncertu było pojawienie się na scenie Grubego Mielzky’ego, który konkretny aplauz. 

Ktoś kiedyś porównał wygląd Maca Demarco do nie pierwszej świeżości... "żula". I o ile do tej wizualnej strony kanadyjski muzyk podchodzi z przymrużeniem oka, o tyle muzykę traktuje bardzo serio. Przestrzeń Alter Stage podczas jego koncertu wypełniła się szczelnie, a co ważne, nie była to grupa ciekawskich, przypadkowych osób, chcących sprawdzić kim zacz. Publiczność pod sceną entuzjastycznie reagowała, a nawet chóralnie śpiewała z Mac Demarco jego największe przeboje, takie jak "My Kind of Woman" czy "Antoher One". Jak przystało na kogoś, kto na okładce swojej płyty umieszcza własny adres i zaproszenie na kawę, Kanadyjczyk z interakcją podczas openerowego występu nie miał najmniejszego problemu, a dystans wraz z towarzyszami skracał mniej lub bardziej śmiesznymi żarcikami i imponującym udawaniem głosu Stinga. 

Klucze zamykające sceną główną pierwszego dnia gdyńskiej imprezy trafiły w ręce australijskiej grupy Tame Impala. Muzycy powrócili do Polski po trzech latach. Lider zespołu, Kevin Parker, zdradził w trakcie, że o mały włos nie wystąpiłby tej nocy dla polskiej publiczności, ale z odsieczą przyszli mu festiwalowi lekarze, którym wokalista serdecznie podziękował ze sceny. Niedyspozycji Parkera właściwie nie dało się usłyszeć w trakcie ich występu, w którym nowości z wydanej w ubiegłym roku płyty "Currents" mieszały się ze starszymi kawałkami. 

Olek Mika, Daniel Kiełbasa, Justyna Grochal

Gdynia

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Open'er Festival
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy