Open'er Festival 2015
Reklama

Open'er Festival 2015: Największa impreza roku (relacja z drugiego dnia)

Tom Odell, Enter Shikari, Marmozets, Fisz Emade Tworzywo, Eagles of Death Metal, Fismoll, The Libertines, Curly Heads i Major Lazer to tylko niektórzy wykonawcy drugiego dnia tegorocznego Open'er Festivalu. Największą publiczność pod sceną zebrał Major Lazer, natomiast spośród polskich zespołów wyróżnić należy grupę Dawida Podsiadły oraz braci Waglewskich. Rozczarowaniem była za to frekwencja na pierwszym polskim koncercie The Libertines, czyli jednego z headlinerów.

Drugi dzień Open'era zainaugurował koncert Marmozets, wschodzącej gwiazdy post-hardcore’u. Zespół, pod dowództwem Becci Macintyre, mimo upału, wykazał zaskakująco dużo ochoty do szaleństw. Utwory takie jak "Move, Shake, Hide", "Born Young and Free", "Why Do You Hate Me?" czy "Weird and Wonderful" to prawdziwe hardcore'owe kopniaki, i tak właśnie zostały "sprzedane". Muzycznie zgadzało się wszystko, nie dopisała tylko frekwencja. Becca dwoiła się i troiła, wylewając siódme poty, ale zobaczyła ją ledwie garstka festiwalowiczów. Za to żywo reagująca i wiwatująca, co jej kolegom bardzo się spodobało. Długo ociągali się z opuszczeniem sceny; pałkera z podestu zniosła na plecach sama wokalistka.

Reklama

Między Marmozets, a Enter Shikari sceną główną zawładnął 24-letni Tom Odell. Brytyjczyka można porównać do Eltona Johna w nieco bardziej rockowym i bluesowym wydaniu. Artysta zaprezentował głównie utwory z płyty "Long Way Down", przeplatając je nowymi kompozycjami z nadchodzącego, drugiego albumu. Odell sprawnie nawiązywał kontakt z publicznością, co tylko potęgowało niepohamowaną radość młodych fanek pod sceną. Bardzo pozytywnego obrazu całego widowiska dopełniał świetnie radzący sobie zespół oraz wspomagające go chórki. Bardzo możliwe, że Brytyjczyk dzięki grze na pianinie znajdzie swoją niszę w branży muzycznej, która pozwoli mu w niej trwać przez najbliższe lata.

Zobacz fragment koncertu Toma Odella:

Ci, dla których Tom Odell nie był zbyt ciekawym wyborem, udali się na Tent Stage, aby zobaczyć projekt braci Waglewskich - Fisz Emade Tworzywo. Jak się okazało, chętnych na zobaczenie na żywo twórców płyty "Mamut" było tak dużo, że open'erowski namiot zapełnił się po brzegi po raz pierwszy tego dnia już przed godziną 19. Zresztą każdy, kto wybrał się na koncert Fisza i Emade nie mógł narzekać.

Umiejętnie skonstruowana tracklista sprawiła, że zespół płynnie przeszedł od kompozycji utrzymanych w rockowym klimacie (świetnie zabrzmiały numery takie jak "Wojna", "Ślady" oraz nieco bluesowy "Karate") do klubowych przebojów, czyli "Pyłu" oraz "Zwiedzam świat". Kompozycje z "Mamuta" nie były jednak jedyną atrakcją. Kapitalnie zabrzmiała nowa, bardzo bujająca wersja "Dynamitu" z płyty "F3". Emocji na koncercie dostarczył również jeden z festiwalowiczów, który w trakcie wspomnianego "Zwiedzam świat" postanowił wspiąć się na maszt podtrzymujący namiot. Po kilkudziesięciu sekundach sławy śmiałek, bez asysty ochrony, zszedł na ziemię.

Zobacz fragment koncertu Fisz Emade Tworzywo:

Koncert Eagles Of Death Metal popisowo poprowadził Jesse Hughes. Współzałożyciel grupy - nie od parady noszący ksywkę "The Devil" ("Diabeł") - dzielił i rządził: wycinał ostre riffy, opowiadał żarty, zorganizował konkurs na przekrzykiwanie się i przez cały czas podrywał dziewczyny. W pewnym momencie ocenił: "Znajdujemy się na terenie wojskowym, czyli trzęsiemy tyłkami, tu gdzie wymachują spluwami. To mi się podoba!".

Przed zaprezentowaniem nowego kawałka gitarzysta poprosił słuchaczy, by udawali, że to rewelacyjny hit, bo nie mają go przećwiczonego i pewno im nie wyjdzie. Nic takiego zebrani pod Tent Stage jednak nie musieli robić - utwór "Complexity" zabrzmiał nie gorzej od zagranych tego dnia klasyków, z "Wannabe in L.A.", "Cherry Cola" i "Boys Bad News" na czele. Szykuje się niezła płyta.


Jeżeli ktoś nie uderzał w klimaty, które serwował Eagles of Death Metal mógł poleżeć na koncercie Fismolla lub przygotować się do koncertu The Libertines. Songwriter ze stajni Nextpopu zaprezentował kompozycje z nowej płyty "Box Of Feathers". Po reakcjach fanów można było stwierdzić, że świeży materiał zdał swój pierwszy egzamin. Kolejne testy już wkrótce na koncertach w całej Polsce. 

The Libertines mają dwóch liderów: niesfornego zawadiakę Pete'a Doherty’ego oraz spokojniejszego Carla Barâta, ale nie wykrzesali tyle entuzjazmu co Orły. Grupę obroniły rewelacyjne piosenki, bo tych w repertuarze jej nie brakuje. Fani usłyszeli m.in. "Boys In the Band", "Campaign of Hate", "What Katie Did" i "Can’t Stand Me Now".

Słaba, jak na headlinera, frekwencja na koncercie jednoznacznie wskazuje, że The Libertines nie cieszą się w Polsce taką estymą jak w swojej ojczyźnie, gdzie otoczeni są niemal kultem. Być może zmieni to nowa płyta, premiera "Anthems For Doomed Youth" planowana jest na jesień.

Prawdziwą gwiazdą drugiego dnia niewątpliwie był natomiast Major Lazer na czele z Diplo. To co zobaczyły tłumy pod sceną (na oko wydaje się, że zespół mógł zgromadzić na swoim show więcej osób niż Drake pierwszego dnia festiwalu) pod żadnym pozorem nie można nazywać koncertem lub setem DJ-skim. Bardziej pasowało by tutaj określenie "muzyczny cyrk". Diplo, który jest mózgiem całego projektu, wyznaje niewątpliwie zasadę, że koncerty Majora powinny być najgłośniejsze i najefektowniejsze. Przepych z jakim zorganizowano show grupy zapierał dech w piersiach. 

Confetti, skąpo ubrane tancerki, ogromna piłka/kula do której wszedł Diplo (a którą następnie rzucono w publiczność), lasery, gigantyczne ilości dymu oraz oślepiające wizualizacje, sprawnie maskowały muzyczne niedostatki widowiska. Publikę do czerwoności rozgrzał również Walshy Fire, idealnie demonstrujący na czym polega praca hypemana. Najlepszym przykładem niech będzie akcja ze ściąganiem koszulek przez ludzi pod sceną. Gdy Walshy zażyczył sobie, aby festiwalowicze zdjęli górną część odzienia, ci niczym w hipnozie, zrobili to bez wahania.  Spektakl w wykonaniu Major Lazer zupełnie nie broni się muzycznie, jednak czy ktoś kto przez prawie 1,5 godziny bujał się do najbardziej tanecznych przebojów ostatnich lat, będzie miał za złe Diplo i spółce, że skupiają się bardziej na otoczce niż na samej muzyce? Z dużą dozą pewności można stwierdzić, że nie.

Dawid Podsiadło w Gdyni pojawił się po raz drugi, tym razem jako frontman Curly Heads.

Jakie nastroje panowały w obozie Curly Heads sprawdziliśmy kilkadziesiąt minut przed zameldowaniem się zespołu na Tent Stage:

Kto znał sceniczny wizerunek wokalisty tylko z koncertów promujących jego solowy materiał mógł się zdziwić. Artysta występując pośród kolegów pozwala sobie na większe rockowe szaleństwo. To już nie wrażliwy młodziak, a stuprocentowy, zadziorny rockman, który dla wielu stał się idolem. Fani podziwiają go nie tylko za talent... "Zawsze chciałam mieć włosy, jak Dawid" - głosił baner, który znalazł się pod sceną.

Curly Heads zaprezentowali w Gdyni głównie utwory ze swojego debiutu, "Ruby Dress Skinny Dog", czyli znakomitego materiał o brzmieniu nieustępującym najlepszym, takie też osiągnęli na żywo. Wyjątkowo gorąco przyjęte zostały dwie polskie piosenki: "Co mogę jeszcze zrobić dla Pana" i "Elektryczny".

Daniel Kiełbasa i Olek Mika, Gdynia

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy