Open'er 2013
Reklama

Open'er Festival 2013: Mroczny dowcipniś

Arctic Monkeys w najlepszym momencie kariery, mroczny i dowcipny Nick Cave, Maria Peszek w koronie cierniowej. Taki był drugi dzień Open'er Festival 2013.

Gdyński Open'er wygrywa z pogodą 2:0 w setach. Co prawda w drugim rywal sprawiał nieco problemów, ale ostatecznie został pokonany, dzięki czemu można było w pełni delektować się koncertami. Takimi koncertami:

Nick Cave

Gdy Nick Cave po raz kolejny zapytał publiczność, który utwór życzy sobie teraz usłyszeć, okazało się że na Open'er Festival mamy do czynienia z najmroczniejszym w historii koncertem życzeń. Mrocznym, ale niepozbawionym poważnej dawki dowcipu, z którą być może nie wszyscy kojarzą lidera The Bad Seeds.

A Nick Cave dowcipami sypie jak z rękawa. Wielokrotnie do znudzenia usłyszeliśmy w zapowiedzi, że "ta piosenka powstała bardzo dawno temu". Była też dedykacja dla "mojej żony... mojej trzeciej żony" czy "dozgonne podziękowanie dla Arctic Monkeys" za rzekome rozsławienie utworu "Red Right Hand". Wreszcie usłyszeliśmy, że "ludzie nie są dobrzy" ("People Ain't No Good") z "wyjątkiem tych w Polsce".

Reklama

Gdyby nie humorystyczna konferansjerka, koncert Nicka Cave'a i The Bad Seeds na pewno byłby kandydatem do najmroczniejszego show w historii Open'era. Złowieszcze numery (jak na przykład "From Her To Eternity" czy "Jubilee Street") przeplatane były... jeszcze mroczniejszymi opowieściami (weźmy na przykład "Tupalo" czy "Stagger Lee"). Przy tych dźwiękach wydawało się, że zaraz rozpęta się apokaliptyczna burza i zerwie z głowy Nicka Cave'a i wtórującego mu na scenie Warrena Ellisa resztki włosów, które ostały się weteranom.

Dodajmy, że The Bad Seeds nie poszli na łatwiznę, kończąc set lirycznym i podniosłym "Push The Sky Away", a na bis grając najtrudniejszy utwór z ostatniej płyty "We Real Cool". Przecież to wcale nie są oczywiste piosenki na zakończenie festiwalowego występu. Tak, ale Nick Cave artystą "oczywistym" nigdy nie był (AW).

Arctic Monkeys

Równo o 22:00 na scenie głównej pojawili się Arctic Monkeys. W swoim stylu zaczęli od nowego utworu "Do I Wanna Know", co do którego możemy być pewni, że z miejsca stanie się kolejną perełką w worku, z którego Alex Turner i spółka wyciągają garściami swoje hity. Potężny riff i wpadający w ucho refren natychmiast podchwycił ściśnięty pod sceną tłum. Uważajcie, bo ten kawałek to "przylepa" jakich mało. Po jednym przesłuchaniu możecie go nucić cały dzień i jeszcze pół następnego (sprawdzone empirycznie).

Bez zapowiedzi natychmiast przeszli do brawurowego wykonania "Brainstorm", po którym wyraźnie zadowolony reakcją publiczności frontman zaprosił do ogólnofestiwalowej zabawy przy "Dancing Shoes". Potem identycznie jak na piątkowym koncercie z Glastonbury przeplatały się utwory ze wszystkich czterech albumów. Zaskoczeniem dla mnie było świetne przyjęcie nowszych kawałków. Zarówno ciężki, prawie grunge'owy "Don't Seat Down 'Cause I've Moved Your Chair", liryczny "She's Thanderstorms" czy przebojowy "R U Mine" miały reakcje równie dobre co stare hity.

Te "Małpy" dorosły. Pewność siebie Alexa, retro image, świetna marynarka i pomysłowa konferansjerka ("Hey Poland! I'm yours! R U Mine?") sprawiają, że zespół na dobre pożegnał się z wizerunkiem młodych, pryszczatych chłopców z Sheffield. To rasowy rockowy band, o znacznie bardziej intensywnym brzmieniu i z pomysłem na siebie. Wszyscy muzycy nabrali pewności w graniu, na scenie czuć swobodę i luz. Na szczęście wciąż stać ich na pokazanie młodzieńczej werwy. Tak więc być może widzieliśmy dziś Arctic Monkeys w najlepszym momencie ich kariery, gdzie sceniczne doświadczenie wciąż jeszcze karmione jest energią.

To był najbardziej dopracowany koncert Arctic Monkeys, jaki widziałem. Przemyślany dokładnie według zasad wielkiego show, z odpowiednim stopniowaniem napięcia, idealnym doborem poszczególnych utworów. Zabrakło jedynie jakiegokolwiek elementu zaskoczenia. Ale może panowie wyszli z założenia, że po co zmieniać to co dobre? "Jak wam się podobała Tame Impala?" - zapytał w pewnym momencie Alex Turner. "Czekacie na Nicka Cave'a? Cóż to za smaczna kanapka" - podsumował obrazowo. I chyba właśnie to doskonałe ułożenie trzech świetnych, a jakże różnych rockowych koncertów, zrobiło dziś każdemu z nich bardzo dobrze (FL).

Kim Nowak

Rockowy dzień na scenie głównej rozpoczął Kim Nowak, czyli gitarowy projekt braci Waglewskich i Michała Sobolewskiego. Mocne, szorstkie granie stworzone do klubowych koncertów zostało wypuszczone na szerokie wody największej sceny festiwalu. Muzycy bez tremy poradzili sobie z wyzwaniem.

Ten zwarty koncert dobrze się słuchało mimo wczesnej godziny, a zagrane pod koniec "Szczur" i "Prosto w ogień" rozruszały publiczność, zachęcając zespół do wyjścia na bis.

Co ciekawe, mając dyspozycji jedynie dwie gitary i perkusję panowie nie starali się wyciskać siódmych potów ze swoich instrumentów, a raczej umiejętnie dozowali dźwięki. Ten koncert i późniejszy Tame Impala świetnie pokazał, jak zupełnie różnie może brzmieć rock inspirowany muzyką lat 60. i 70. Było w tym coś niezwykłego, że muzyka tych dwóch zespołów jest tak blisko i zarazem tak daleko siebie (FL).

Tame Impala

Gdyby przypadkowy przechodzień zerknął na telebimy głównej sceny Open'er Festival podczas koncertu australijskiej formacji Tame Impala mógłby pomyśleć, że dowcipny technik podpiął pod ekrany archiwalny koncert jakichś gigantów rocka z lat 70. Taki właśnie image i scenografię zaproponowali Australijczycy. Ubrani jak rasowi hipisi, poustawiani na scenie w staromodnym porządku, sennymi dźwiękami hipnotyzowali publiczność. Specyficzną ekspresję prezentował na scenie wokalista Kevin Parker, który odśpiewywał piosenki z taką intensywnością, z jaką pewnie parzy pierwszą poranną kawę. Biorąc pod uwagę konwencję koncertu Tame Impala i zaspaną muzykę grupy, wszystko układało się w spójną całość (AW).

Matisyahu

"Ilu tu ochroniarzy widzicie? Trzech? Czterech? Chodźcie do mnie!" - prowokował publiczność pod koniec występu Matisyahu, by w kilka chwil później dzielić scenę z kilkudziesięcioma fanami. Początkowo wydawało się, że jedynie taka skromna liczba widzów obejrzy koncert nowojorskiego rapera - większość festiwalowiczów była wówczas na Arctic Monkeys. Jednak po kilku utworach frekwencja na Matisyahu zrobiła się naprawdę imponująca. I chyba nikt z obecnych nie żałował, że odpuścił koncert headlinera Open'er Festival. Matisyahu dał popis. W pewnym momencie zrzucił designerskie trampki i boso wskoczył w tłum, po którym sobie elegancko posurfował. "Polsko, jesteście powodem, dla którego przyjeżdżamy do Europy" - komplementował publiczność. Kolejny swój koncert w Gdyni powinien dać na scenie głównej (AW).

Maria Peszek

Dzięki imponującemu podestowi Maria Peszek była najbardziej widocznym artystą sceny namiotowej, ale przecież nie w widoczności jej siła. Ta niezmiennie tkwi w słowach piosenek, z którymi Maria, "niedobro narodowe", podróżuje po Polsce.

Znów wyśpiewała więc Maria, że "lepszy żywy obywatel niż martwy bohater", że "pan nie jest jej pasterzem", że "nie urodzi syna, nie posadzi drzewa, nie zbuduje domu" i że generalnie "wisi jej Polska, wisi jej krzyż".

Peszek, która wzniośle nazywa siebie "niechcianych słów jedyną ojczyzną", znów na własnej skórze mogła przekonać się, jak wielu odbiorców utożsamia się z jej piosenkami i że powyższe przesłanie - gdy się w nie wgryźć, wcale nie takie obrazoburcze - jest reprezentatywne dla ogromnego odsetka pokolenia Y.

Konstrukcja gdyńskiego koncertu nie odbiegała od tego, co dzieje się podczas tegorocznej trasy koncertowej artystki: najpierw cały album "Jezus Maria Peszek", później "Personal Jesus" w świecącej na czerwono koronie "cierniowej" i z płonącymi "gwoździami" w rękach, a na finał małe "the best of" z pierwszych dwóch płyt.

To co wyróżniało open'erowy występ to jego odświętność. Koncert na tym festiwalu ma jednak określoną rangę, i "Sorry Polsko" z tej właśnie sceny brzmi jeszcze bardziej sugestywnie niż w klubie.

Uczestnicy festiwalu chóralnie śpiewali piosenki razem z Marią, co przemnożone przez ilość widzów zgromadzonych na tym koncercie robiło spore wrażenie (MM).

Z Gdyni: Artur Wróblewski, Filip Lenart, Michał Michalak

Ciarki, przekaz i pluszowy miś - czytaj relację z pierwszego dnia festiwalu!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy