Open'er 2011
Reklama

22-letni Brytyjczyk rozniósł gigantów

Choć to The Strokes i M.I.A. dzielili headlinerskie obowiązki ostatniego dnia Open'er Festival 2011, to jednak niedziela należała do Jamesa Blake'a.

Brytyjski artysta, który jeszcze kilkanaście miesięcy temu eksplorował elektroniczne, post-dubstepowe terytoria dźwiękowe, na debiutanckiej długogrające płycie pokazał oblicze... balladzisty. Podczas koncertu na scenie namiotowej zobaczyliśmy obie brzmieniowe twarze artysty. Ta różnorodność zagwarantowała niezwykły sukces tego występu.

Z jednej strony 22-letni muzyk uwodził spokojnymi, lirycznymi i głębokimi (ten podprogowy bas...) balladami (m.in. "The Wilhelm Scream" i oczywiście przebojowe "Limit To Your Love"). Z drugiej zaproponował wycieczkę do tanecznego klubu, kiedy zaprezentował materiał z poprzedzających wydanie albumu "James Blake" EP-ek (m.in. "CMYK" czy "Klavierwerke"). Kontrast na papierze wyglądający na ryzykowny, a nawet nie do końca szczęśliwy, bo przecież rozbijający klimat. Nic takiego nie miało miejsca. Koncert Jamesa Blake'a był bardzo spójny, ale nie bezbarwny. Jednolity, ale nie monotonny. A pod względem brzmienia chyba najbardziej wyszukany i szlachetny na tym festiwalu.

Reklama

Najbardziej doniosłym fragmentem tego wyjątkowego występu był singlowy "Limit To Your Love", ale bynajmniej nie z tego powodu, że to najpopularniejsza piosenka w repertuarze Jamesa Blake'a (autorką kompozycji jest Feist). Artysta rozwinął ten utwór w smolistą i gęstą, dubową kompozycję, z basami tak przenikliwymi i intensywnymi, że wprawiającymi w drżenie konstrukcję sceny namiotowej. Doznanie było wyjątkowe, doskonale znane bywalcom dubstepowych imprez.

Pomimo nieoczywistego i momentami niełatwego w odbiorze występu James Blake miał w Gdyni znakomite przyjęcie, a oklaskiwano go jak niejedną gwiazdę na scenie głównej. Brytyjczyk był chyba lekko zaskoczony takim obrotem sprawy, bo sam odwdzięczył się widzom oklaskami podziękowania.

Naciągany komplement

A jak wypadli headlinerzy ostatniego dnia festiwalu? The Strokes potwierdzili, że są jednym z najbardziej statycznych zespołów w historii rocka. Cóż, taką przyjęli formułę - zblazowanych rock'n'rollowców. Można ją kwestionować, ale trudno dyskutować z faktem, że dekadę temu taka postawa (plus oczywiście piosenki) wyniosła zespół na szczyt new rock revolution i uczyniła z Nowojorczyków międzynarodowe gwiazdy.

W Gdyni ta maniera powodowała, że słowa wokalisty Juliana Casablancasa o tym, że open'erowa publiczność jest "the best" zabrzmiały trochę jak naciągane. Spontanicznie wyglądało natomiast zejście lidera The Strokes do tłumu w tracie "Take It Or Leave It" i spotkania pierwszego stopnia z fanami spod sceny, podczas których Casablancas... zgubił nawet mikrofon.

Sto procent oryginalności

Jeszcze inną formułę przyjęła M.I.A. Występ kontrowersyjnej wokalistki nie kwalifikował się ani do kategorii koncertu, ani tym bardziej setu DJ-skiego. Artystka, która swego czasu zajmowała się sztuką wideo, uczyniła z występu popkulturowy performance, umieszczając własną osobę jako element kolorowej, głośnej i chaotycznej układanki, a nie jej główny składnik. W skład artystycznej multimedialnej kompozycji wchodziła nie tylko muzyka, ale przede wszystkim prowokacyjne filmy wideo, rażące kolorystyką grafiki czy dziwna scenografia.

W taką formułę idealnie wpasowało się zaproszenie przez M.I.A. na scenę... fotografów, którzy nagle stali się częścią tego prawie cyrkowego show. Show, które mogło się podobać (tańcząca publiczność była tego najlepszym dowodem), ale które mogło również znużyć i zmęczyć swym bezładem. Tak czy inaczej, M.I.A. postawiła na oryginalność i cel ten osiągnęła w stu procentach.

Dwa Rubiki

Sporo obiecywano sobie po występie Hurts. Już na kilka minut przed wyjściem na scenę Theo Hutchcrafta i Adama Andersona (oraz towarzyszących im muzyków) namiot wypełniony był po brzegi. Po tym jak w głosowaniu na stronie internetowej magazynu "NME" uznano ich występ za najlepszy na całym festiwalu Glastonbury, spodziewaliśmy się naprawdę mocnych doznań.

A tymczasem zobaczyliśmy najbardziej kiczowaty spektakl całego festiwalu.

Wszyscy muzycy wyszli w eleganckich smokingach i rozległ się przeraźliwy pisk fanek Hurts. Pod sceną dostrzegliśmy nawet różowe serduszka z napisem "Hurts". Przyznacie, że to dość oryginalny widok, biorąc pod uwagę, że zespół przed debiutem płytowym w promocyjnych materiałach przyrównywany był do Depeche Mode. Nie serduszka jednak były problemem, nie mamy nic przeciwko wyrażaniu uwielbienia dla swoich idoli, problemem było absurdalny patos wpleciony w to widowisko.

Hutchcraft co chwilę czynił wystudiowane gesty - drżąca ręka, dramatyczne spojrzenie w niebo czy tęskne wodzenie wzrokiem po twarzach fanek. Duetowi towarzyszył m.in. wokalista operowy - śpiewał, że Werona to piękne miasto. Żeby było jeszcze bardziej podniośle w każdym utworze swój udział miała skrzypaczka. Hurts pozostają zręcznymi twórcami piosenek ze szczyptą lat 80., ale ich koncerty zaczynają przypominać show Piotra Rubika.

Jak w portowej knajpie

Bardziej od przesłodzonego show Hurts interesujące były występy polskich artystów na scenie Alter Space. Jako pierwsza zagrała i zaśpiewała tam Karolina Cicha, która brawurowo wykonuje poezję Tadeusza Różewicza czy Tadeusza Gajcego. Warto było na żywo zobaczyć niezwykle ekspresyjne wokalizy i zderzenie akordeonu z mocną gitarą. Szkoda tylko, że wokalistka niemal nie zauważała publiczności.

Dużo lepszy kontakt z widzami złapał występujący po niej Spięty, wokalista Lao Che, który w Gdyni zaprezentował projekt "Antyszanty". To pełne knajackiego języka opowieści prostego, podpitego marynarza okraszone akompaniamentem gitary wpadającej w psychodeliczny wir w najmniej oczekiwanych momentach. Aranżacje uzupełniają zapętlone dźwięki "z puszki" i proste, perkusyjne zabawki. Dodajmy, że Spięty okazał się samowystarczalny i na scenie oglądaliśmy tylko jego.

Pierwszy raz widziałem na Open'erze, by publiczność oklaskiwała pojedyncze wersy. Ludzie szybko złapali klimat i wybuchali śmiechem przy uroczych w swojej ordynarności fragmentach: "Nie ma to jak gorąca c..ka i jeden głębszy / Nie ma to jak gorąca c..ka i drugi głębszy". Co więcej, podekscytowani widzowie sami zaczęli pokrzykiwać w kierunku sceny, co bardzo Spiętemu przypadło do gustu. Był to koncert niepodobny do żadnego innego.

To już jest koniec

W tym miejscu zapowiadaliśmy najważniejsze atrakcje kolejnego dnia Open'era. Tym razem tego nie zrobimy, ponieważ następnego dnia Open'era w tym roku już nie będzie. Za rok jednak kolejna, 11. już edycja. Mikołaj Ziółkowski, szef Alter Artu, organizatora imprezy, zapowiedział pewne zmiany w formule festiwalu. Ziółkowski ma ambicję, by kreować zjawiska na europejskim rynku muzycznym (każdego roku przybywa coraz więcej uczestników z zagranicy) i od przyszłego roku chce dużo mocniej promować rodzimych artystów.

Z Gdyni Artur Wróblewski i Michał Michalak

Z nosem przy pianinie - czytaj relację z pierwszego dnia festiwalu

Disco w deszczu - czytaj relację z drugiego dnia festiwalu

Bezlitosny Prince - czytaj relację z trzeciego dnia festiwalu

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Open'er Festival | Gdynia | Hurts | Strokes | M.I.A.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy