Open'er Festival 2010
Reklama

Open'er: Publiczność na scenie

W czwartek (1 lipca) na gdyńskim lotnisku Babie Doły rozpoczęła się dziewiąta edycja Open'er Festival. Pierwszego dnia festiwalowiczom zaprezentowali się m.in. Pearl Jam, Groove Armada, Tricky czy Tinariwen.

Szef organizującej festiwal firmy Alter Art, Mikołaj Ziółkowski, na spotkaniu z dziennikarzami żartował, że co roku opowiada te same rzeczy. Już na poważnie podkreślił, że każdy kolejny Open'er jest istotny ze względu na stabilizację i równocześnie wzrost pozycji imprezy w Polsce i w Europie.

Jak powiedział Ziółkowski, w tym roku na Babich Dołach będzie bawiło się ponad 60 tysięcy fanów. Szef Alter Art odniósł się również do kolejek panujących przed wejściem na teren festiwalu. "To nie jest kino czy pojedynczy koncert, ale duży festiwal. Trzeba zaakceptować formułę imprezy i nie przychodzić na festiwal w ostatniej chwili" - powiedział dodając, że organizatorzy w celu zmniejszenia kolejek wpuścili nabywców jednodniowych wejściówek bez zakładania wymaganych opasek na rękę. (AW)

Reklama

BiFF to pierwszy koncert, który obejrzałem na tym festiwalu z przyjemnością i wielką uwagą. Wcześniejsze popisy, otwierającej dużą scenę grupy Łąki Łan, to był dla mnie zdecydowany przerost formy nad treścią. Ale BiFF udowodnił, że możemy przed całym światem pochwalić się niebanalną, świetnie zagraną i zinterpretowaną gitarową alternatywą. Mają na koncie na razie tylko debiutancki album "Ano", ale to nie debiutanci, bo pod innymi szyldami działają od lat, przewinęli się też przez skład zespołu Pogodno. Na żywo piosenki BiFF nabierają lekkości i polotu. Atmosfery temu bardzo udanemu koncertowi dodawała też zabawna konferansjerka wokalistki Anny Brachaczek. Jak to dobrze, gdy pani z mikrofonem na środku sceny czuje się jak ryba w wodzie i wie, co z tym dobrego uczynić. BiFF to też dla mnie idealny przykład na to, że ciekawe pomysły nie wykluczają świetnych melodii. I jeszcze da się przy tym rozkręcić publiczność na sam początek Open'era. Brawo! (MS)

Gdy Ben Harper wyszedł na scenę całkiem sam, usiadł na jej środku z gitarą akustyczną i zaczął cichutko podśpiewywać pod nosem, chyba nikt nie liczył na porywający show. Dopiero po kilkunastu minutach dołączył do niego cały zespół i powolutku koncert zaczął nabierać kolorów i tempa. A barw w tej muzyce nie brakuje. Słuchać tu na równych prawach tradycyjnego bluesa, uduchowiony soul i gospel, rasowe hardrockowe gitary i bujające rytmy reggae.

Trochę czasu potrzebowali, żeby rozkręcić tę maszynę, ale po jakiś 30 minutach wszystko działało już naprawdę porywająco. Udało się też rozgrzać publiczność, czekającą już wtedy przede wszystkim na show Pearl Jam. I tu okazało się, że Ben ma dla nich prezent. Na scenę nagle wskoczył sam Eddie Vedder. Muzyczni przyjaciele wspólnie wykonali porywającą wersję kompozycji "Under Pressure", kiedyś wyśpiewanej przez grupę Queen i Davida Bowiego. To był piękny moment, ale Ben Harper zafundował nam jeszcze dwa inne świetne covery: "Heartbreaker" Led Zeppelin oraz "Red House" Jimmiego Hendrixa. Obie kompozycje rozruszały publiczność i dały szanse całemu zespołowi na długie i ogniste improwizacje.

Oczywiście Ben Harper wykonał też mnóstwo autorskich kompozycji, zwłaszcza z ostatniego albumu "White Liest for Dark Times" z 2009 roku. Choć polscy fani średnią znają dorobek tego artysty, warto było dać mu szansę. Gdy Ben Harper i Relentless 7 schodzili ze sceny, miałem poczucie, że dawno nie słyszałem tak energetycznie zagranego blues rocka na światowym poziomie. (MS)

Klaskanie w Polsce nienajlepiej się kojarzy. Podczas koncertu The Phenomenal Handclap Band klaskania było sporo, ale na szczęście nowojorczycy zmierzyli się z traumą, jaka w naszym narodzie powstała po działalności byłego nadwornego kompozytora Rzeczpospolitej i sprowadzili klaskanie do jego pierwotnej funkcji: aplauzu i zabawy. The Phenomenal Handclap Band został ogłoszony jako ostatni gość zagraniczny tego festiwalu, ale wystąpili jako pierwsi na World Stage. Anonsowani jako grupa, która łączy w swojej muzyce przeszłość i teraźniejszość, psychodelię lat 60. i 70., funk, disco i rock, na żywo szybko przyznali się do inspiracji Georgem Clintonem, KC and The Sunshine Band, Sly and The Family Stone, a nawet The Doors. Klasyczny groove rodem z lat 70., okraszony odpowiednim wizerunkiem i kreacjami, które niejeden z nas mógłby znaleźć grzebiąc w czeluściach szaf rodziców, przypominał czasy "Shafta" czy "Starsky'ego i Hutcha".

Szczególnie bardzo mocne, kilkuminutowe intro oraz singlowe "15 to 20" i "Baby" pozwalały poczuć pulsujący w żyłach rytm i gorączkę sobotniej nocy, choć to był ledwie czwartek. Niestety, całkiem dobre wrażenie, jakie mógł po sobie zostawić ten zespół, popsuły zupełnie niezrozumiałe przestoje. Basista wręcz momentami zachowywał się jakby występował z zespołem po raz pierwszy. Poza tym, szybki i energetyczny rytm, wzbogacony o psychodeliczne brzmienie, przeplatany był spokojnymi balladami, przez co koncert był nierówny, przypominał nieco rollercoaster. Mają ogromny potencjał, ale nie mają jeszcze repertuaru na taki festiwal, o czym może świadczyć również fakt, że koncert trwał zaledwie nieco ponad 50 minut. Tym niemniej udało im się zabrać nas na chwilę w podróż do czasów flower power i choć Open'er to nie Woodstock, a The Phenomenal Handclap Band to nie Jimi Hendrix, warto było dać im szansę. I warto dać następną, może w nieco innym miejscu i innym gronie. (MC)

Choć muzycy Yeasayer - jak sami przyznali - przylecieli do Gdyni prosto z Nowego Jorku i mieli prawo odczuwać tzw. jetlag, po zespole nie było widać zmęczenia. Wręcz przeciwnie. Dodajmy, że Yeasayer przepraszali polskich fanów za kilkuletni poślizg w przybyciu do naszego kraju. "Często po naszych koncertach przychodzili do nas ludzie i prosili nas, byśmy zagrali koncert w Polsce" - zdradzili nowojorczycy. Z racji tego, że piosenki brooklyńskiej formacji mocno zatopione są w neonowym sosie zabawowych lat 80., taneczna atmosfera udzieliła się większości fanów w namiocie. I nieważne, czy było to hiperprzebojowe "O.N.E." czy też następne w kolejności, rozklejające się "Sunrise". Za każdym razem skutek był podobnie porywający. A kamerzyści filmujący koncert Yeasayer uczynili sobie specyficzny konkurs piękności i jednocześnie znajomości piosenek Nowojorczyków, wybierając z tłumu dziewczyny nie tylko uderzające urodą, ale i bezbłędnie śpiewające teksty piosenek grupy. (AW)

Pearl Jam. "Oczywiście we polish nie jest dobry, dlatego nie będziemy mówić tylko grać" - powiedział ze sceny, czytając wcześniej przygotowany tekst, Eddie Vedder. Trudno o bardziej trafną ocenę tego, co ikona grunge'u zaprezentowała wczoraj na Open'er Festival. To był dla Pearl Jam wyjątkowy koncert. 10 lat temu, dokładnie 30 czerwca 2000 roku, podczas występu zespołu na Roskilde Festival zginęło osiem osób. To był ogromny cios na grupy, która postanowiła na jakiś czas nie występować na wielkich festiwalach. W trakcie wczorajszego koncertu Eddie Vedder kilkakrotnie powracał do tamtego wydarzenia, prosząc między innymi o rozwagę i zachowanie bezpieczeństwa. Nie wpłynęło to jednak na formę zespołu, który, jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości, kto będzie największą gwiazdą tegorocznej edycji Open'era, rozwiał je w mgnieniu oka.

Pearl Jam funkcjonuje na scenie już niemal 20 lat, koncertował w Polsce kilkakrotnie, więc wczorajszy koncert nie był wydarzeniem na miarę choćby zeszłorocznego występu Faith No More, ale myślę, że swoją postawą Pearl Jam zaskoczył również tych, którzy oskarżali ich o duszenie się we własnym sosie. Tak dojrzałemu zespołowi nie jest łatwo zaskoczyć czymś nowym, ale od tak doświadczonego zespołu należy wymagać zawsze wysokiej formy. Wczoraj formacja ze Seattle nie tylko nie zawiodła, ale również zadziwiła malkontentów. Starego kotleta także trzeba umieć odgrzewać, inaczej można się poparzyć. O powrocie do dawnej formy świadczył już album "Backspacer", z którego wczoraj usłyszeliśmy między innymi singel "The Fixer". Ponadto Eddie Vedder i spółka zaprezentowali przegląd całej swojej twórczości. Było więc między innymi "Alive", "Even Flow", "Black" oraz entuzjastycznie przyjęty "Jeremy" z debiutanckiej płyty "Ten", album "V.S." reprezentował "Daughter" w znakomitej aranżacji, z wplecionym fragmentem "Another Brick in the Wall" Floydów, z "Vitalogy" zagrali "Betterman", zaś z "Yield" - "Do The Evolution" i "Given To Fly".

Dla każdego, kto był naocznym świadkiem pierwszych sukcesów zespołu, późniejszego spadku ich formy i powrotu na szczyt, taka dawka przebojów była cudownym powrotem do czasów buntu, glanów i flanelowej koszuli. To bardzo dobrze, że zespół nie zraził się do niektórych swoich utworów, dzięki czemu wczoraj usłyszeliśmy kilka absolutnych hitów. Na koniec, po brawurowym wykonaniu "Rockin' in the Free World", muzycy pożegnali się z niemal sześćdziesięciotysięczną widownią: "Do widzenia!". Trzymamy za słowo. (MC)

Koncert Tricky'ego był niesamowity. Miażdżył ciężkością, agresywnością, transowością, a przede wszystkim duszną i mroczną atmosferą. Występ zaczął się - to już tradycja - od zapalenia przez artystę skręta, niekoniecznie z samym tytoniem. A później mieliśmy prawdziwy rytuał, nad którego przebiegiem niepodzielnie panował Adrian Thaws. Na każde jego - dosłownie! - skinienie ręką natychmiast reagowali towarzyszący mu muzycy, raz wyciszając brzmienie, innym razem je piętrząc. A sam Tricky wił się w tańcu, jakby tocząc prywatny pojedynek ze swoją muzyką. Raz ją atakował i prowokował, później przed nią uciekał, by wreszcie uprawiać z nią namiętną miłość.

Kumulacja nastąpiła podczas "Ace Of Spades" z repertuaru Motörhead, kiedy to Tricky zaprosił na scenę kilkadziesiąt osób z publiczności. Było to kolejne symboliczne zbratanie się z fanami - wcześniej artysta brawurowo skoczył w gęsty tłum. Choć wydawało się, że wspomniany czad "Ace Of Spades" był szczytowym momentem wieczoru, to jednak Tricky wystudził emocje, by później w końcowym fragmencie koncertu postawić na trans o ciężkości ołowiu. Zachwyt był tak duży, że Brytyjczyk został wywołany do zagrania bisu, co na ustawionych co do minuty festiwalach nie jest wcale oczywistością. (AW)

Groove Armada to chyba największy zawód pierwszego dnia festiwalu. Choć to nie był zły koncert. Był po prostu nie taki, jak chcieliśmy. Nie było imprezy, nie było rozsadzającej energią i radością atmosfery. A wszystko przez płytę, z którą do nas przyjechali. Album "Black Light" to płyta brzmiąca jak nagranie zupełnie innego zespołu. Mroczna, wolna, pełna synthpopu i melancholijnych refrenów. Zagrana przede wszystkim na żywych instrumentach. I to nie jest zła płyta, ma nawet kilka bardzo mocnych kawałków. Ale pomysł żeby zagrać nam ją prawie całą i to jeszcze w jakiś udziwnionych, wydłużonych wersjach to już był strzał do własnej bramki.

Chcieliśmy się bawić, szukaliśmy zalążka tej zabawy w kolejnych kawałkach. Ale nie chwyciło. Gdyby zagrali to małym klubie, wyszedłbym zachwycony. Wtedy kawałki takie jak "Paper Romance", czy "Look Me In the Eye Sister" zabłysłyby swoim pełnym blaskiem. A tutaj? Efekt był taki, że po godzinie, nie czekając już nawet na bisy, szybkim krokiem w poszukiwaniu lepszych muzycznych wrażeń zmierzałem w stronę namiotu. I już z daleka słyszałem ze 2 Many DJs wiedzieli, że tej nocy receptą na sukces było danie nam muzyki do zabawy. (MS)

Występ Tinariwen na Open'erze z pewnością elektryzował wielu sympatyków muzyki. Po wielu latach działalności Tuaregom udało się w 2002 roku odnieść sukces i usłyszał o nich cały świat. Szczególnie wydany w zeszłym roku album "Imidiwan" zebrał doskonałe recenzje, a zespół okrzykniętą jedną z rewelacji 2009 roku. Koncert wzbudził jednak we mnie mieszane uczucia. Przez pierwsze pół godziny ze sceny wiało nudą. Prezentowany przez Tinariwen tzw. pustynny blues z pewnością nie jest gatunkiem, który porywa ludzi do szaleńczej zabawy, więc zespół zaczął przegrywać z co raz bardziej doskwierającym chłodem, który miał większy wpływ na ruch pod sceną, niż muzyka. Kolejne piosenki były do siebie tak podobne, że można było odnieść wrażenie, iż zespół przez pół godziny gra jedną kompozycję, opartą na jednym akordzie.

Na szczęście w drugiej części koncertu grupa nieco się ożywiła, kompozycje zaczęły się od siebie różnić na tyle, że nie znając języka, w jakim śpiewa Tinariwen, mogłem jednoznacznie stwierdzić, iż śpiewają o czymś innym niż wcześniej. Dodatkowo zespół przyspieszył, co sprawiło, że stopy z wolna zaczęły odrywać się rytmicznie od ziemi. Wkrótce do stóp dołączyły również inne części ciała, by w tej nierównej walce ostatecznie pokonać chłód. Do końca występu zespół zadbał, by już nikt nie stał w miejscu, swą muzyką wprowadzając publiczność w taneczny trans. Nie można tak było od początku? (MC)

Modne zespoły z Londynu i Nowego Jorku, szałowe ciuchy na scenie i pod nią, elektronika, gadżety, światła, bajery - jeżeli chcecie być na czasie, przyjeżdżajcie na Open'era. W tym otoczeniu Tuaregowie z Tinariwen wyglądali jak goście z innej planety. Nie wdzięczyli się do publiczności, nie opowiadali niestworzonych historii pomiędzy utworami (może dlatego, że językach europejskich znają tylko słowa "thank you" i "merci" - bo inne ze sceny tej nocy nie padły), ale po prostu zagrali. Czysto, pięknie, od serca. Tłumów pod World Stage nie przyciągnęli, a ta część publiczności, która trafiła na ich występ przypadkowo, kiedy już znudziła się wygłupami i przedrzeźnianiem muzyków, uciekła jak najdalej. Nie płakaliśmy po nich. Został tysiąc, może dwa wtajemniczonych, którym nie przeszkadzały egzotyczne harmonie, niespotykane w zachodniej muzyce rytmy i niemożliwe do odcyfrowania słowa.

Tinariwen zaczarowali jedyną w swoim rodzaju - to nie metafora, ale szczera prawda, drugiego takiego zespołu nie ma na świecie - miksturą bluesa, pamiętającego złotą erę hippisów, z Hendriksem i Santaną na czele, z pieśniami śpiewanymi od wieków na piaskach Sahary. Zachwycała wirtuozerska, ale daleka od popisów gra gitarzysty Ibrahima Ag Alhabiba, a puls nadawany przez bębniarzy i leworęcznego basistę sprawił, że trudno było powstrzymać ciało od tańca. Do którego zresztą zachęcali chórzyści, ze szczególnym wskazaniem na ubranego w niebieską szatę pana. Tinariwen grał długo, w dodatku bisował, ale ich hipnotyzująca muzyka sprawiła, że czas stanął w miejscu. Chociaż nie, raczej wydawało mi się, że stanął, dlatego zdążyłem ledwie na końcówkę setu 2 Many DJs. (JSZ)

To był skok cywilizacyjny. Coś jak przesiąść się z wielbłąda do rakiety kosmicznej. Belgowie atakowali moje suszy potężnie brzmiącą muzyką, opartą zarówno na niezliczonych cytatach z innych artystów, jak i własnych pomysłach, więc trudno jednoznacznie stwierdzić czy to był set anonsowanych 2 Many DJs, czy może Soulwax. Wszystko jedno. Grunt, że było grubo. Tylko w ostatnich kilkunastu minutach zmieścili nuty wypożyczone od Sepultury, Gossip, Eurythmics, Daft Punk, Lil Wayne'a, Justice, Maksa Romeo i Prodigy. Było też na co popatrzeć, bo za plecami duetu wyświetlały się znakomite wizualizacje, najczęściej będące ożywionymi wersjami okładek cytowanych wykonawców.

Wielkim finałem tego podanego w opętańczym tempie multimedialnego spektaklu było "Love Will Tear Us Apart" Joy Division z turbodoładowaniem, podczas którego namiot wypełnił rój białego confetti. Mimo późnej pory - skończyli po drugiej w nocy - dzięki zabiegom 2 Many DJs tłum ogarnął taneczny amok, który trudno było wygasić. Niestety, Belgowie nie dali się uprosić i nie zagrali bisu. Owszem, wyszli ponownie na scenę, ale tylko po to, by pomachać do wdzięcznych fanów i spakować płyty. (JSZ)

W piątek (2 lipca) na Open'erze wystąpią m.in. Massive Attack, Grace Jones, Pavement i Cypress Hill. Odbędzie się również, nieanonsowany wcześniej krótki koncert poświęcony Fryderykowi Chopinowi, tuż przed występem Massive Attack.

Relacja: Mateusz Ciba, Mateusz Smółka, Jarek Szubrycht, Artur Wróblewski, Gdynia

Zobacz klipy gwiazd Open'era!

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy