OFF Festival 2014
Reklama

OFF Festival Katowice 2014: Nowojorskie gitary i suki biłgorajskie

Jak co roku na OFF-ie będą miały miejsce spotkania z muzyką, której na innych letnich festiwalach nie usłyszycie. 2 sierpnia na Scenie Eksperymentalnej przypomniana zostanie osoba Oskara Kolberga, wybitnego etnografa i kompozytora, prezentującego bardzo szerokie spojrzenie na muzykę świata. Natomiast dzień później to samo miejsce obejmie we władanie mistrz Glenn Branca, a jego uwielbiający eksperymenty goście zapewnią niezapomniane wrażenia.

Obchodzimy rok Oskara Kolberga, upamiętniający dwusetną rocznicę urodzin tego wybitnego etnografa i kompozytora, który ocalił dla przyszłych pokoleń polską muzykę źródeł. Sobotni program Sceny Eksperymentalnej na OFF-ie to hołd dla Kolberga i zarazem zachwyt nad tym, jak fascynująca, wielobarwna i awangardowa może być szeroko pojmowana muzyka folkowa. Dowiodą tego: Kapela Brodów, Same Suki, DakhaBrakha, Frank Fairfield, Jerusalem In My Heart, Karpaty Magiczne oraz Mark Ernestus Presents Jeri Jeri.

Zawczasu pragniemy poinformować zainteresowanych, że choć rok kolbergowski potrwa tylko do grudnia, ten wieczór z muzyką świata wejdzie do programu Sceny Eksperymentalnej OFF Festivalu już na stałe.

Reklama

Wybitny amerykański kompozytor Glenn Branca - minimalista i awangardzista uzbrojony w przesterowaną gitarę - będzie nie tylko kuratorem Sceny Eksperymentalnej 3 sierpnia, ale i sam zamierza dla nas zagrać. Oprócz niego na Scenie Eksperymentalnej wystąpią tego wieczoru: Hatti Vatti, Stefan Wesołowski, Evan Ziporyn, The Paranoid Critical Revolution, NisennenmondaiEtienne Jaumet.

Działalność tej polskiej grupy idealnie wpisuje się w obchody roku Oskara Kolberga. Kapela Brodów nie tylko wykonuje bowiem polską muzykę ludową sięgającą nawet XVII wieku, lecz także prowadzi badanie terenowe i dokumentuje tradycje polskiej wsi. W swoim repertuarze zespół ma zarówno pieśni świeckie, jak i religijne: obok mazurków i oberków możemy usłyszeć więc kolędy oraz pieśni maryjne. Dbając o to, by oddać ducha czasów i specyfikę każdego regionu, Kapela Brodów sięga po tradycyjne instrumentarium (lira korbowa, suka biłgorajska, basy kaliskie) i melodykę, w której muzyka sakralna (chorał) zostaje przepuszczona przez ludową wrażliwość.

Pięć kobiet, które postanowiły opowiedzieć muzykę ludową po swojemu. Nazwę zespołu Same Suki zaczerpnęły od suki biłgorajskiej - jednego z wielu tradycyjnych instrumentów, które wykorzystują w swojej muzyce. Pomimo sięgania po ludowe melodie kwintet operuje nimi bardzo swobodnie, pisząc uwspółcześnione aranżacje oraz autorskie teksty. Wokalnie również nie powinniśmy spodziewać się białego śpiewu, gdyż Same Suki - jak wskazuje tytuł ich debiutanckiego albumu - są "Niewierne". Wszystko po to, aby ludowość uwspółcześnić, odkurzyć i wyprowadzić z omszałego skansenu.

Choć historia Franka Fairfielda rozgrywa się w XXI wieku, mogłaby posłużyć za scenariusz ostatniego filmu braci Coen. Kalifornijski muzyk szwendał się po okolicy, podejmował sezonowych, fizycznych prac i zasłuchiwał się w starych nagraniach mistrzów folku i bluegrass. Sam ćwiczył się w grze na banjo, gitarze i skrzypcach, by dorabiać, wykonując tradycyjne utwory na kalifornijskich ulicach. Któregoś dnia usłyszał go pewien muzyczny menedżer, który od razu dostrzegł talent Fairfielda. Załatwił mu występ na trasie przed Fleet Foxes, kontrakt z wytwórnią Tompkins Square, a później wszystko samo się już potoczyło. Grając zarówno tradycyjne pieśni z Appalachów, jak i tworząc własną muzykę w duchu Doca Watsona, Amerykanin zachwyca nieokrzesaną ekspresją, ujmuje bezpośredniością i powala opowieściami, w których przegląda się całe stulecie folkowych odludków.

Jerusalem In My Heart to enigmatyczny, międzynarodowy projekt łączy współczesną muzykę arabską z awangardową, elektroniczną produkcją. Zespół został założony przez Radwaan Ghazi Moumneha - libańskiego muzyka, który dzieli swój czas pomiędzy Bliski Wschód, a niezależną scenę kanadyjską. W Jerusalem In My Heart wspierają go jeszcze francuski producent Jérémie Regnier oraz chilijska artystka wizualna - Malena Szlam Salazar. Nad swoją muzyką pracowali latami, choć aż do 2013 roku nie zgadzali się na żaden zapis, tudzież dokumentację swojej twórczości. Próbowali różnych formuł - od jednoosobowych występów Moumneha, po audiowizualne rytuały, w których udział brało nawet 35 muzyków. Ostatecznie w ubiegłym roku ukazał się album "Mo7it Al-Mo7it", na którym dźwięki buzuki sąsiadują z syntetycznym basem, a bliskowschodnie ślubne melizmaty z - no cóż - bardziej świeckim bitem.

"DakhaBrakha" - to zestawienie, które oznacza po ukraińsku: "dawaj/bierz". W przypadku kijowskiego zespołu taka filozofia przejawia się w czerpaniu z bogatego dziedzictwa muzyki folkowej (nie tylko własnej, gdyż grupa wykorzystuje też instrumenty afrykańskie czy indyjskie) i implementowaniu go w autorską muzykę. Kwartetowi przewodzi Vladyslav Troitskyi - reżyser związany z teatrem eksperymentalnym i kijowskim Centrum Sztuki Współczesnej. Te doświadczenia przekładają się na występy DakhaBrakhy, które są wyjątkowe także na poziomie wizualnym. Koncerty kijowskiej grupy zawsze cechowała energia i chwytający za serce, liryczny przekaz - w tym roku będzie on emocjonalny jak nigdy.

Niełatwo ich rozgryźć - nigdy nie było. Wiele lat temu amerykański portal Allmusic, starając się wytłumaczyć ich muzykę, porównywał Karpaty Magiczne do Can i Godspeed You! Black Emperor. Oni sami - to jest Anna Nacher i Marek Styczyński - twierdzą, że ich twórczość jest wypadkową muzyki eksperymentalnej i etnicznej potraktowanej freejazzową improwizacją. Wywodzący się z grupy Atman artyści skrupulatnie powiększają, imponująca już, kolekcję instrumentów, zabierając swoje dźwięki w podróż dookoła świata. Ich magiczna, pełna tajemnic muzyka zeszła już z łuku Karpat i w swoich poszukiwaniach nie zna granic. Nie tylko tych na mapie.

Mark Ernestus to dla fanów muzyki klubowej postać niemal kultowa. Jak bowiem mówić inaczej o producencie, który wraz z Moritzem Von Oswaldem przecierał szlaki dub-techno w duecie Basic Channel? Berlińczycy od samego początku wykazywali słabość dla muzyki świata (zwłaszcza tej jamajskiej), a dziś możemy już chyba powiedzieć, czyja to była zasługa. Występując pod własnym nazwiskiem, Mark Ernestus zgłębia afrykańskie tradycje. Najbardziej pociąga go muzyka Senegalu - mbalax i twórczość ludu Sererów. Po pracach nad składanką "Shangaan Electro" założyciel wytwórni Hardwax podjął współpracę z perkusyjnym kolektywem Jeri-Jeri, by na wspólnych płytach odnajdywać zaskakujące pokrewieństwo pomiędzy ludowym trans-funkiem, a groovem charakteryzującym jego wcześniejsze dokonania.

Choć Piotr Kaliński pojawił się już na OFF Festivalu, nie liczcie na deja vu. Wówczas grał bowiem z brudnym, punkowym zespołem Gówno, a tym razem zaprezentuje się jako jeden z najciekawszych polskich producentów ostatnich lat. W swojej muzyce odwołuje się do różnych nurtów i epok, ale zawsze robi to ze smakiem. Jeśli na płytach Hatti Vatti sięga więc po dub-techno, to takie w klimacie Demdike Stare, jeśli po drum'n'bass, to ten z chlubnych początków dBrige'a , jeśli zaś słyszymy syntezatory, to jakby żywce wyciągnięte z klasyki lat 80. Gdy dodamy do tego jeszcze nagrania terenowe, którymi Kaliński ubogacił płytę "Algebra" oraz juke'owe "Treasure" z albumu "Worship Nothing" okaże się, że współczesna elektronika nie ma przed Polakiem żadnych tajemnic.

Stefan Wesołowski przyznaje, że najważniejszym punktem odniesienia jest dla niego muzyka klasyczna, ale nie przepada za etykietką "modern classical". Uważa, że na tym polu wyjątkowo łatwo przekroczyć granicę muzycznej naiwności. Dlatego sam nie zadowala się prostymi rozwiązaniami - debiutancką płytę "Liebestod" nazwał od wagnerowskiej arii, ale brzmienie żywych instrumentów umieścił w kontekście ambientowych teł, szumów, a nawet klubowego bitu. Jako aranżer i skrzypek pomagał Jacaszkowi nagrywać "Treny", ale świetnie czuł się również współpracując z Hatti Vatti. Nic dziwnego, że Polakiem zainteresowała się amerykańska wytwórnia Important (wydająca m.in. płyty Jarmuscha, Coil czy Merzbow), nakładem której ukazał się ostatecznie pierwszy album młodego klasyka o otwartej głowie.

Evan Ziporyn to kompozytor, klarnecista i profesor na prestiżowym Massachusetts Institute of Technology. Poza tym współzałożyciel awangardowego Bang on a Can-All Stars, wybitny znawca balijskiego gamelanu oraz twórca, którego utwory wykonywali Yo-Yo Ma czy The Kronos Quartet. Ziporyn współpracował także z artystami spoza kręgu muzyki współczesnej, m.in. Brianem Eno, Ornettem Colemanem czy Thurstonem Moorem. Co nie dziwi, bo kocha improwizację, o czym przekonał w ubiegłym roku warszawską publiczność, dając prawdziwie zwariowany koncert u boku Marcina Maseckiego, Wacława Zimpla oraz Huberta Zemlera.

Jeśli zastanawialiście się, jak z hałasującym Glennem Branką może poradzić sobie jego żona, to mamy dla was odpowiedź - wyzwalając jeszcze więcej decybeli. Grająca na gitarze Reg Bloor za nic ma piękne melodie i spektakularne solówki, skupiając się raczej na przestrach i radykalnych dysonansach. W połączeniu z growlującym wokalistą i perkusją, która czasem łamie rytm, a czasem atakuje podwójną stopą The Paranoid Critical Revolution zajmują unikatowe miejsce na nowojorskiej scenie, mieszając no wave z hardcorem i black metalem. A także z konfliktem nuklearnym, jeśli weźmiemy pod uwagę to, co wyprawiają na koncertach.

Japońskie trio Nisennenmondai czerpie zarówno z dorobku eksperymentatorów no wave i post punka, jak i z roztańczonych tuzów nowojorskiego disco. Opierająca się na błyskawicznych, bardzo krótkich i nieskończenie powtarzających się frazach muzyka błyskawicznie wprowadza w stan absolutnego transu. "Te trzy drobne kobiety sprawiły, że wyszliśmy na durniów - były tak niesamowite" - komplementował Nisennenmondai John Stanier z Battles po wspólnych koncertach. Nie chował jednak urazy, wręcz przeciwnie. Amerykanie niedługo potem zaprosili Japonki do grania na festiwalu All Tomorrow's Parties. Właściwy zespół na właściwym miejscu, bo muzyka trio rzeczywiście brzmi jak impreza jutra - ekstatyczna, zwariowana, zatracająca się w morderczym rytmie. A przecież grana jest na gitarę, bas i perkusję. Kto by pomyślał.

Jeśli spojrzycie na mapę, okaże się, że połowa drogi pomiędzy Berlinem a Detroit nijak nie wypada w Paryżu. A jednak. Na swoim pełnoprawnym debiucie francuski producent Etienne Jaumet połączył muzykę kosmiczną Klausa Schulze i Manuela Göttschinga z surowym techno Carla Craiga. Ten ostatni zresztą bardzo szybko poznał się na talencie artysty, produkując wspomniane "Night Music". Zakochany w analogowych syntezatorach Jaumet uzyskuje brzmienie, które wyzwala ciarki na plecach. Nawet wówczas, gdy wspiera je dźwięk saksofonu czy harfy.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: gitary
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama