OFF Festival 2013
Reklama

OFF Festival 2013 wystartował bez Pszczółki Mai (relacja, zdjęcia, wideo)

Gorąco, tłocznie i głośno - takie otwarcie miała ósma edycja katowickiego OFF Festival, która wystartowała w piątek (2 sierpnia). Gwiazdą dnia bez wątpienia był Zbigniew Wodecki, który przyćmił nawet samych The Smashing Pumpkins.

- Jeśli chodzi o karnety, to festiwal został wyprzedany - poinformował podczas konferencji prasowej dyrektor artystyczny imprezy Artur Rojek. Mówiąc to Artur Rojek nie ukrywał dumy, bo po ciężkich latach promowanie niszowej muzyki w alergicznie reagujących na wszystko co nie jest znane i telewizyjne mediach, udało mu się stworzyć wspaniały festiwal z wierną i liczną publicznością. Jak powiedział, "imprezę poświęconą promocji sztuki alternatywnej". Imprezę, której podczas której istotną rolę odgrywają także młode krajowe zespoły, jak m.in. Fuka Lata, Drekoty, Stara Rzeka czy Hokei (AW).

Duet Fuka Lata wystąpił już w tym roku na kilku zagranicznych festiwalach; przyglądałem się mu więc pod kątem szans na międzynarodową karierę. Rewia odrealnionych elektronicznych rytmów nie porwała katowickiej publiczności, ale wyraźnie zaciekawiła. To sukces. Środek upalnego dnia nie jest dobrą porą by zatopić się w tanecznym transie.

Drekoty wystąpiły z nową wokalistką, Natalią Pikułą. Zmiana w składzie zaowocowała odświeżeniem kilku utworów, ale rewolucji nie wywołała. Plus za nowy numer, minus za wspomaganie się przez niedawną finalistkę "Must Be The Music" ściągą.

Reklama

Kuba Ziołek wystąpił na OFF-ie dwukrotnie: z autorskim projektem Stara Rzeka i zespołem Hokei.

Artysta solową twórczość nazywa magicznym brutalizmem. Trafnie. Kompilacja mrocznych noise'ów, ciepłego folkowego zaśpiewu i odrealnionego ambientu ma na żywo olbrzymią siłę wyrazu. I hipnotyzuje. Choć nie jest łatwa w odbiorze, a w namiocie podczas koncertu panował straszliwy upał, prawie wszyscy wytrwali do końca.

Hokei zagrał premierowy materiał z płyty "Don't go". Jazgotliwe gitarowe eksperymenty napędzane łomotem dwóch perkusji zabrzmiały efektownie. Szkoda tylko, że bębniarzy nie ustawiono na froncie.

Oczywiście OFF to nie tylko polscy wykonawcy. Cloud Nothings, posthardcore'owy band z Cleveland uderzył z prawdziwą mocą. Ostro, głośno i na temat. Niech nikogo nie zmyli wokalista o image'u komputerowego nerda - ma kawał potężnej chrypy (OM).

Szkoda, że strażacy polewający zimną woda festiwalowiczów nie zafundowali orzeźwiającego prysznica Brytyjczykom z Uncle Acid & The Deadbeats, bo chyba żar lejący się z nieba wyssał z nich energię. A energia to jedyne co mogło uratować ten dość przeciętny koncert, składający się głównie z kopiowania klasycznych hardrockowych patentów i riffów.

Nie mając innego wyjścia ratowałem się ucieczką do namiotu, gdzie czekała na mnie pierwsza tego dnia miła niespodzianka. Mical Cronin z zespołem w wersji na żywo bliżsi są brzmieniu swojego debiutanckiego albumu. Dużo energii, świetny warsztat a grane z zębem melodyjne przeboje nabrały rasowego rockowego sznytu.

Chwilę oddechu dostarczył koncert nowojorskiego zespołu Woods. W cieniu drzew na scenie leśnej większość osób wybrała siedzącą formę przeżywania koncertu. Zespół zaprezentował się w dwóch idealnie do siebie pasujących odsłonach. Pierwsza to folkowe piosenki z bardzo miłymi melodiami i wokalem przypominającym Neila Younga, a druga bardziej psychodeliczna, przywodząca na myśl klasyków hipisowskiego rocka. Lider zespołu Jeremy Earl, mimo iż nie jest wybitnym wokalistą, to z gitary robi niezwykły użytek. Niekonwencjonalne solówki w rozciągniętych, kilkunastominutowych psychodelicznych aranżacjach pokazały kunszt i czucie instrumentu, a cały zespół znalazł się w odpowiednim czasie i miejscu by wraz ze spadkiem wysokiej temperatury dać nam wszystkim chwilę wytchnienia.

Ten odpoczynek przy Woods okazał się zbawienny, bo Dylan Baldi i koledzy z Cloud Nothings nie odpuszczają ani na chwilę. Robią masę hałasu, ale nie wynikającego z tego, że byli tak nagłośnieni, nie dlatego, że korzystali z niezliczonych przystawek czy efektów. Każdy z nich po prostu tłucze się w instrumenty całym sobą. Frontman zostawił na katowickiej ziemi chyba połowę swojego gardła, a perkusista, mimo drobnej postury zachowywał się jak zwierzak wypuszczony z klatki albo dziecko z potrójnie przekroczonym alarmowym poziomem ADHD. Dzięki panowie - nie było odpuszczania!

Duet Buke and Gase skojarzył mi się trochę z jednej strony z Tune Yards, z drugiej głos wokalistki i sposób śpiewania przypomina nieco Tori Amos. Tyle, że grane na gitarach, samplerach i nogami obsługiwanych instrumentach perkusyjnych muzyka ma dość specyficzną strukturę, tak jakby rock-folkowe kompozycje poszatkować rytmicznie. Patent bardzo ciekawy, choć formuła dość szybko staje się przewidywalna. Niemniej jednak publiczność "kupiła" tą konwencję bez zastrzeżeń.

Guardian Alien - koncert nowej formacji perkusisty Zs i Liturgy - był 50-minutowym popisem sztuki gry na bębnach człowieka, który - o dziwo! - chyba nie był w stanie wyżyć się odpowiednio w formule metalowej, a dopiero dopuszczające improwizacje brzmienia psychodeliczne dały mu pełne pole do popisu. Pięcioosobowy skład był niejako tłem dla blisko godzinnego perkusyjnego solo, które zachwyciło licznie zgromadzoną publiczność na scenie eksperymentalnej. Pierwsze "ciarki" festiwalu i chyba najlepszy koncert pierwszego dnia! Szkoda, że okupiony absencją na podobnie równie dobrym występie klasyków z The Pop Group...(FL).

A co możemy powiedzieć o koncercie Zbigniewa Wodeckiego i grupy Mitch & Mitch na OFF Festival, którzy wykonali na scenie debiutancki album artysty zatytułowany po prostu "Zbigniew Wodecki" z 1976 roku? Na pewno tłumy tych, którzy oczekiwali na hity w stylu "Pszczółka Maja" czy "Chałupy Welcome To", srogo się zawiedli. Nie znaczy to, że wokalista i towarzyszący mu muzycy zostali źle przyjęci. Wręcz przeciwnie. Na OFF Festival Zbigniew Wodecki został potraktowany w sposób bardzo szczególny, należny nie tyle uznanym muzykom - których przecież całkiem sporo w Katowicach - ale jako prawdziwa ikona i symbol polskiej popkultury.

Jeszcze przed koncertem artysty, podczas występu Uncle Acid & The Deadbeats miała miejsca szczególna scena. Do oglądającego z boku koncert Brytyjczyków Zbigniewa Wodeckiego falami podchodzili młodzi festiwalowicze, którzy z uśmiechem prosili o autograf albo wspólne zdjęcie. - To niesamowite, że dzisiejszej młodzieży, po 40 latach mojej bytności na scenie, moja twórczość wchodzi. I jeżeli ich to kręci, to znaczy że to jest fajne - powiedział nam wyraźnie zadowolony Zbigniew Wodecki (AW).

Billy Corgan z The Smashing Pumpkins utył i spuchł, postarzał się i zgorzkniał (tak - tzn. gorzko -przynajmniej brzmiał na spotkaniu z dziennikarzami). Choć wydaje się, że nabrał też dystansu do swojej twórczości. Jego "Dynie" dały przekrojowy koncert, bez fajerwerków i ekscesów, z jednym coverem ("Space Oddity" z repertuaru Davida Bowiego), próbując udowodnić, że ich numery pozbawione depresyjnej otoczki to i tak rasowe, rockowe kawałki (patrz: liczne solówki, przestery). Czy się udało? Zdania były podzielone, a o tym koncercie jeszcze długo będzie się dyskutowało: "Taki dobry, taki zły, a może po prostu solidny" (OM).

Z Katowic relacjonowali Filip Lenart, Olek Mika i Artur Wróblewski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: The Smashing Pumpkins
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy