Metalmania 2018
Reklama

Metalmania 2018: Cesarzowi co cesarskie

W nocy z soboty na niedzielę (7/8 kwietnia) w katowickim Spodku dobiegła końca XXIV edycja Metalmanii.

W nocy z soboty na niedzielę (7/8 kwietnia) w katowickim Spodku dobiegła końca XXIV edycja Metalmanii.
Emperor na scenie Metalmanii 2018 /Krzysztof Zatycki /Agencja FORUM

Gdy w październiku 2016 roku ogłoszono powrót Metalmanii po dziewięcioletniej przerwie, autentycznemu zadowoleniu i czarowi wspomnień towarzyszyło nieodparte wrażenie powrotu do normalności. Na festiwalu, którego początki sięgają drugiej połowy lat 80., wychowało się bowiem już kilka pokoleń fanów muzyki metalowej, a występ na Metalmanii bywał dla wielu polskich zespołów wyjątkową okazją do pokazania się szerszej publiczności, zwłaszcza u schyłku komunizmu i w epoce ustrojowej transformacji.

Słuszna skądinąd idea zorganizowania drugiej sceny przekonuje zresztą do dziś, że Metalmania daje nie tylko możliwość zobaczenia na żywo największych gwiazd licznych gatunkowych odłamów, ale i polem do popisu dla szerokiego grona przedstawicieli metalowego undergroundu.

Reklama

Dość powiedzieć, że w tym samym 1986 roku, gdy w katowickim Spodku odbyła się pierwsza, dwudniowa Metalmania, światło dzienne ujrzały kanoniczne "Reign In Blood" Slayera, "Pleasure To Kill" Kreator czy "Master Of Puppets" Metalliki. Nie ma więc wątpliwości, że impreza powołana do życia z inicjatywy Tomasza Dziubińskiego, przy wsparciu WPWS Spodek, Śląskiego Jazz Clubu i Klubu Miłośników Heavy Metalu, może pochwalić się historią, która zdaje się potwierdzać mit o "najweselszym baraku w obozie".

Choć powrotną edycję Metalmanii (22 kwietnia 2017 roku w katowickim Spodku) cechował niewątpliwie nostalgiczny walor, a udział w niej tak zasłużonych grup jak Sodom, Coroner, Moonspell, Samael czy nasz Vader jedynie wzmacniał owo przekonanie, nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż XXIII odsłonie górnośląskiego festiwalu zabrakło nazwy, która powaliłaby na kolana, przypieczętowując tym samym ponowne pojawienie się Metalmanii na koncertowej mapie Europy z hukiem, na jaki zasługuje.

Mimo iż bogowie metalu nie obdarzyli mnie darem jasnowidzenia, z niejaką satysfakcją przyznaję, że już rok temu pewne utajone we mnie profetyczne predylekcje skłaniały mnie do domysłów, które z nieśmiałej nadziei stały się wreszcie faktem wraz z oficjalnym ogłoszeniem głównej gwiazdy tegorocznej Metalmanii.

Rozpoczęte w 2017 roku obchody 20. rocznicy wydania pomnikowego albumu "Anthems To The Welkin At Dusk" stały się bowiem dla słynnych Norwegów z Emperor uzasadnionym powodem do koncertowych peregrynacji po świecie, a dla fanów drugiej fali black metalu - kolejną z ostrożnie dobieranych przez zespół okazji do przeżycia czegoś, co na polskiej ziemi zdarzyło się dotąd tylko raz i to w odległym 1999 roku.

Skoro o Emperor mowa, przejdźmy od razu do rzeczy. Program koncertu norweskich blackmetalowców nie był i nie mógł być zaskoczeniem, wszak grupa Ihsahna i Samotha od dłuższego czasu gra na żywo dokładnie to samo. Pierwszą część występu Norwegów - rozpoczętego o godzinie 22.30 - stanowił więc z oczywistych względów zagrany w całości, wspomniany już, drugi longplay z 1997 roku. Niespodzianką nie była też druga część koncertu, a w zasadzie obowiązkowy bis ze sztandarowym "Curse You All Men!" z płyty "IX Equilibrium" (1999 r.) oraz trzema utworami z debiutu "In The Nightside Eclipse" (1994 r.), czyli "The Majesty Of The Nightsky", "I Am The Black Wizards" i "Inno A Satana".

Tyle w kwestii formalnej. Co do tzw. wrażeń artystycznych, zdania są podzielone. Zostawiając na boku pojawiające się zarzuty o tradycyjne odcinanie kuponów od dawnej sławy, pod względem wykonawczym Emperor z pewnością stanął na wysokości zadania. Inną sprawą jest za to - z natury rzeczy - trudna do określenia aura towarzyszą, czy raczej będąca istotą koncertu - w black metalu rzecz nie do przecenienia. Tej wyjątkowej atmosfery jakby trochę zabrakło, stąd tam, gdzie miało być magicznie i mistycznie, bywało raczej dość mechanicznie. Należy jednak oddać Cesarzowi co cesarskie, bo choć Emperor wypadł trochę beznamiętnie, zespół wykonał swoje w sposób zawodowy.

Na głównej scenie Spodka działo się tego dnia naprawdę wiele. Gratką dla fanów death metalu były z pewnością koncerty zyskującego coraz szersze uznanie Dead Congregation z Grecji, a także weteranów sceny z holenderskiego Asphyx. Masywne brzmienie ateńskiego kwartetu musiało przypaść do gustu zwolennikom posępnego death metalu, który dawno temu doprowadzili do perfekcji m.in. Amerykanie z Incantation i Immolation.

Co do Asphyx, poza nowszymi numerami (jak "Death The Brutal Way" czy "Deathhammer") zespół zagrał kilka utworów z dwu pierwszych płyt (w tym na koniec tytułowe "The Rack" i "Last One On Earth"), zabrakło jednak "M.S. Bismarck" i "The Krusher". Cóż, nie można mieć wszystkiego. Wszystko co potrzebne, by potwierdzić swoją legendarną już dziś pozycję w panteonie deathmetalowych wokalistów, miał za to Martin van Drunen - jedno z najmocniejszych gardeł w dziejach gatunku.

Na przeciwległym biegunie zabłąkał się, bo chyba tylko tak można to określić, szwedzki InSammer. Przy całym szacunku dla "transfusion metalu" sztokholmskiej formacji - z niejaką Viką Dolą przy mikrofonie - zespół ten wpisywał się w dźwiękowy pejzaż Metalmanii niczym lotnisko w infrastrukturę Radomia. Nie może zatem dziwić, że mocno przetrzebiona publiczność na koncercie InSammer, pojawiła się pod sceną wyłącznie w celach poznawczych. Owszem, mieszanka alternatywnego rocka, nu metalu i gotyckiego sznytu mogła spodobać się miłośnikom In This Moment, ewentualnie Jinjer, Otep czy Madder Mortem, sęk w tym, że miało się to nijak do ewentualnego sprostania gustom statystycznego bywalca Metalmanii. Swoją drogą, ciekawe na jakich zasadach grupa z bodaj jednym albumem i dopiero co wydaną EP-ką, znalazła się na dużej scenie katowickiego Spodka.  

Pierwszy mosh pit pojawił się pod sceną za sprawą angielskich thrashmetalowców z Xentrix, których wysokoenergetyczne granie z lat 90. należałoby usytuować gdzieś pomiędzy pionierami z Bay Area a szwajcarskim Coroneram i duńskim Artillery. Wokalista Jay Walsh brzmiał nawet miejscami niczym sam James Hetfield.

Dla fanów żądnych bardziej wymagającego thrashu zagrali z kolei weterani niemieckiej sceny z Mekong Delta, których od lat znane, progresywne zacięcie spotkało się z przychylnością wielu zgromadzonych metalmaniaków. To samo można by zresztą powiedzieć o nieco młodszym, choć równie zasłużonym australijskim (acz dziś w zasadzie i lokalizacyjnie europejskim) Deströyer 666 - formacji niezmordowanego K.K. Warsluta, którego pomysł na black / thrash zdaje się z każdym rokiem nabierać coraz bardziej rockandrollowego, by nie rzec przebojowego charakteru.

Bezapelacyjnie doskonałą formę zaprezentowali Kat & Roman Kostrzewski. Głównym bohaterem był, rzecz jasna, sam Roman Kostrzewski, człowiek, którego nikomu przedstawiać nie trzeba. Swoboda, entuzjazm i charakterystyczne ruchy - występującego w końcu u siebie - Romana Kostrzewskiego, budziły wśród wszystkich autentyczną radość z obcowania z czymś naszym i tylko naszym. Głos Kostrzewskiego brzmiał kapitalnie.

Usłyszeliśmy m.in. "Mag-Sex", "Milczy trup", "Głos z ciemności", "Diabelski Dom cz. II", "Strzeż się plucia pod wiatr", "Łzę dla cieniów minionych" i "Wyrocznię" - prawdziwa uczta dla duszy i ciała, a zarazem jeden z najlepszych koncertów Kata & Romana Kostrzewskiego, jakie widziałem. Publiczność odśpiewała "Sto lat!". Panie Romanie, pięknie dziękujemy!

Podobnie jak w przypadku Romana Kostrzewskiego, który w oryginalnym składzie Kata występował na dwu pierwszych Metalmaniach, nie był to też pierwszy występ na tym festiwalu dla Wolf Spider. Thrashowa grupa rodem z Poznania grała na Metalmanii w 1988 i 1990 roku, oraz w latach 1986 i 1987 (jako Wilczy Pająk). I ten szelmowski uśmiech zasiadającej  za perkusją Beaty Polak - bezcenne.

Mówiąc o polskich zespołach na dużej scenie, nie można pominąć lubelskiego Blaze Of Perdition. Jednemu z najciekawszych krajowych zespołów blackmetalowych przypadła rola grupy zamykającej cały festiwal - po wyczerpujących setach Emperor i Napalm Death - co z pewnością nie pozostało bez wpływu na frekwencję pod sceną. Tym jednak, którzy, jak niżej podpisany, nie dali za wygraną (co jak na drugą w nocy wymagało sporego samozaparcia i pewnej trzeźwości umysłu), dane było wziąć udział w czymś, co należałoby określić jako swego rodzaju duchowe przeżycie. Wymagające, długi, posępne i poprzetykane szaleńczymi zrywami utwory podopiecznych Agonia Records wprowadzały w tras, który słusznie zyskał już światowe uznanie, tworząc coś na kształt nowej, polskiej fali black metalu, reprezentowanej równie godnie przez Mgłę czy Outre.

Prawdziwym zwycięzcą Metalmanii 2018 był jednak dla mnie Napalm Death. Giganci grindcore'u z Birmingham, na czele z szamoczącym się po scenie niczym pensjonariusz zakładu dla obłąkanych wokalistą Markiem "Barneyem" Greenwayem, dali iście atomowy popis dźwiękowej bezwzględności, profesjonalizmu i typowej dla Greenwaya mieszanki dowcipu i dydaktyzmu. Poza obowiązkowymi numerami, jak "Scum", "You Suffer" czy wieńczący dzieło zagłady "Inside The Torn Apart", Anglicy skupili się na promowaniu utworów najnowszej, retrospektywnej kompilacji "Coded Smears And More Uncommon Slurs".

Grupa pokusiła się także o dwie przeróbki: "Victims Of A Bomb Raid" (szwedzkiego Anti Cimex) i hardcore'owo-punkowego hymnu "Nazi Punks Fuck Off" (Dead Kennedys). Napalm Death wrócili na Metalmanię po 13-letniej przerwie. Lata mijają, a oni wciąż nie mają sobie równych.

Osobna sprawa to druga scena, na której zapamiętałem szczególnie krakowskie grupy TerrordomeRagehammer. Pierwszy urzekł mnie klasyczną porcją thrash metalu / crossover na wzór D.R.I., drugi - wściekłym black / thrashem (z którym grubo po pierwszej w nocy chciał obcować konkretny tłum!) oraz rozweselającą arogancją (zuchwale o Emperor: "Black metal to grał Venom, a nie te stare dziady w okularach"). Nie zawiedli się też z pewnością ci, którzy na drugiej scenie mogli wybierać pomiędzy tak różnymi muzycznie światami, jak te reprezentowane przez Kethę, Kult Mogił czy włoską grupę Viscera///.

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Jak na imprezę mieniącą się jednym z najstarszych i największych festiwali metalowych w tej części Europy, odniosłem dość smutne wrażenie, że frekwencja na tegorocznej Metalmanii... pozostawiała wiele do życzenia. O formacyjnym charakterze festiwalu też już raczej należałoby zapomnieć. Takie czasy.

Tak czy owak, wyjątkowo upalna, XXIV edycja Metalmanii już za nami. I choć, nie czarujmy się, zobaczenie wszystkiego od A do Z bez daru bilokacji było fizycznie niemożliwe, a zaordynowany nam przez organizatorów maraton należał do piekielnie wyczerpujących, niekłamanej satysfakcji z przeżycia tego - cytując olsztyńskiego klasyka - misterium nie sposób przecenić.

Przekrojowy skład imprezy, liczne spotkania z fanami, doświadczenie weteranów i młodzieńczy entuzjazm, multum dodatkowych atrakcji, a na deser (mimo wspomnianych obiekcji) potężna gwiazda festiwalu o prawdziwie kultowym statusie.

To jedna z tych Metalmanii, które zapamiętam na długo.

Bartek Donarski, Katowice

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Metalmania | Emperor | Napalm Death | KAT & Roman Kostrzewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy