Life Festival Oświęcim 2014
Reklama

Life Festival Oświęcim 2014: Legenda w skromnej odsłonie (relacja z koncertu Erica Claptona)

Może i średnia wieku muzyków to grubo ponad 50 lat, ale werwy, energii i umiejętności mogą im pozazdrościć znacznie, znacznie młodsi - koncert Erica Claptona i jego zespołu zakończył piątą edycję Life Festival Oświęcim.

Zanim na scenie pojawił się Eric Clapton, wśród supportów zaprezentowali się Niemcy z zespołu Abby - naprawdę fajne granie! Duża energia, ciekawe instrumentarium, kompozycje nieco w stylu Davida Graya i charyzmatyczny frontman tworzą bardzo ciekawą, sprawdzającą się na koncertach mieszankę. Polecam do sprawdzenia.

Pierwsza gwiazda sobotniego (28 czerwca) wieczoru to Edyta Bartosiewicz - gratka dla tych, którzy ostrzyli sobie zęby na jej wiosenną, odwołaną trasę. Po pierwsze primo - nie pojawił się żaden utwór z najnowszej płyty "Renovatio". Można uważać to za plus, można za minus - większość i tak przyszła, aby posłuchać największych przebojów, więc festiwalowo chyba właściwy ruch.

Reklama

Jak wypadła jedna z najważniejszych postaci kobiecego rocka lat 90.? Na początku Edyta wydaje się być spięta, co słychać również w jej głosie. Gdzieś tam pojawiają się momenty niepewności, niedośpiewane górki. Znacznie lepiej wypada "Emmilou" z pierwszej, solowej płyty z brawurową instrumentalną końcówką - bardzo na plus. "Zegar" zaskakuje wstawkami latino - słychać, że nawet starsze utwory zyskują swoje nieco odmienne brzmienie.

Musiała pojawić się "Jenny" - tym razem w dosyć mocnej, rockowej aranżacji. Twardo kroczący bas i bębny nadają piosence zupełnie nowy sznyt. No i ta przepiękna gitarowa solówka Maćka Gładysza, który - nie umniejszając całemu zespołowi - jest właściwą osobą na właściwym miejscu.

Nad Oświęcimiem zaczęło padać, więc na miejscu okazuje się być "Opowieść" (z wersem "Przemoknięte serca miast..."), aby za chwilę ustąpić miejsca kolejnemu utworowi z płyty "Love" - "Still Got the Blues". I tutaj pojawia się w mojej głowie taka sugestia, za którą można mnie zlinczować (ale nie za mocno). Otóż, mimo pięknego, minimalistycznego aranżu, wydaje się brakować brzmieniu pewnego vintagowego rysu. Całość brzmi za bardzo sterylnie. Dźwięki stawiane są w idealnych miejscach, ale brakuje im duszy. Na pochwałę za to zasługuje sama Edyta, która - co doskonale było słychać - świetnie się czuje w swoich starszych kompozycjach.

Sporym zaskoczeniem mógł okazać się cover Joy Division "Love Will Tear Us Apart" i o ile sam wybór doskonale współgrał z niepodrabialnym głosem Edyty, o tyle wolta aranżerska w środku, czyniąca z niego prawie wakacyjny przebój jakoś do niego nie pasowała. Wypada jednak dodać, że zespół zrehabilitował się w przepięknej codzie do "Snu". Na deser i bis - "Ostatni" - kiedy wszystkim stają przed oczyma byłe dziewczyny i byli faceci.

Podsumowując: doskonałe wykonanie instrumentalne, Edyta na pewno dochodząca do formy, ale na razie tylko dochodząca, i wiszący nad całością brak dopasowania brzmieniowego zespołu do świetnych kompozycji. Wiem - są tacy, którzy mnie za to nie polubią, ale tak właśnie to widzę.

Punktualnie o godz. 21:00 na scenę wkroczyła legenda wraz z muzykami. Legenda w skromnej odsłonie - Eric Clapton, starszy pan w dżinsowej kurteczce przystępuje od samego początku do dzieła. Doskonale naoliwiona bluesowa machina rusza z kopyta. Być może średnia wieku na scenie oscyluje w okolicach pięćdziesiątki (chórki ją mocno zaniżają), ale w tym przypadku to raczej zaleta, a nie wada. Clapton stawia na sprawdzony repertuar, co nie zmienia faktu, że ponad połowa z wykonanych utworów to standardy - za to zagrane w niepowtarzalny, właściwy tylko jemu sposób. Niewiele osób zauważyło dedykację pierwszego utworu "Somebody's Knocking" Bobby'emu Womackowi, zmarłemu dwa dni wcześniej doskonałemu piosenkarzowi i kompozytorowi - legendzie rhythm'n'bluesa.

Kolejne kawałki toczą się w znanym bluesowym schemacie - temat, solo, solo i solo. A jest komu grać - liderowi towarzyszy na gitarze Andy Fairweather Low, który grywał między innymi z Rogerem Watersem i Billem Wymanem. Dave Bronze na basie trzyma całe towarzystwo w garści, zresztą to nie pierwsze jego spotkanie z Claptonem - nagrywał z nim płytę "From The Cradle" i towarzyszył mu również w ówczesnej trasie koncertowej. Henry Spinetti na bębnach - uffff...wygląda na dobrodusznego dziadka, ale razem z Bronzem tworzą bluesowy walec, który każdy kolejny utwór pcha z miażdżącą konsekwencją do przodu. Po lewej organy Hammonda z Paulem Carrackiem, po prawej klawisze z Chrisem Staintonem - znanym chociażby z The Who i współpracy z Bryanem Ferry.

Pierwszy autorski numer Claptona na setliście to "Pretending". Są tacy, którzy nie przepadają - ja osobiście lubię. Zaraz po nim nieśmiertelny evergreen Muddy'ego Watersa - "Hoochie Coochie Man". Powiem tylko tyle - w tym składzie coś, co zazwyczaj bywa utrapieniem bluesowych jam sessions zabrzmiało tak, że nie sposób wyobrazić sobie lepszej wersji. Piękna solówka Paula Carracka w "Driftin' Blues" plus dwunastostrunowa gitara Andy'ego Fairweathera budują nastrój przed jednym z największych hitów - "Tears in Heaven". I tutaj zaskoczenie, bo pomimo akustycznego klimatu aranż popłynął w dość nieoczekiwanym kierunku - reggae mianowicie. Uczucia ambiwalentne, powszechnie bowiem wiadomo, że utwór ten powstał po śmierci czteroletniego syna Claptona - Conora.

Następny hit - "Layla" - wykonany również "bez prądu", co moim zdaniem odarło trochę tę kompozycję z elektrycznego "jadu", który go definiował.

Za moment doszło do zmiany przy mikrofonie - śpiewa Paul Carrack! Jakiż ten facet ma głos, to jest wprost nie do opisania. Większość pewnie kojarzy jego największy przebój "How Long", ale doświadczenie tego na żywo to zupełnie inne emocje, niż piosenka w radiu.

Niespodzianek ciąg dalszy - "Gin House" w wykonaniu Andy'ego Fairweather Low. Niesamowita ekspresja, niesamowity bluesowy feeling - robienie za perełkę podczas koncertu gwiazdy takiej wielkości jak Clapton, to naprawdę niezła sztuka.

Nota bene - pomysłodawca Life Festival Oświęcim Darek Maciborek powiedział ze sceny przed koncertem, że Clapton ma przydomek Slowhand i nikt nie wie z jakiego powodu. Otóż wieść niesie, że za każdym razem, kiedy na koncercie (jeszcze z Yardbirdsami) zrywał podczas grania strunę, zamiast po prostu wymienić gitarę na inną, metodycznie i powolutku wymieniał strunę na scenie. A że chwilę to zazwyczaj trwało, publiczność dopingowała go niezbyt szybkimi, za to równie metodycznymi brawami.

Końcówka imponująca: "Cross Road Blues" Erica Johnsona, "Cocaine" J.J. Cale'a (utwór jak napisany dla i przez Claptona) i na bis "High Time We Went" Joe Cockera. Brzmienie przepotężne - cały zespół sunie krok w krok za liderem. Long live the blues!

Setlista koncertu Erica Claptona w Oświęcimiu:

"Somebody's Knocking"
"Key to the Highway"
"Pretending"
"Hoochie Coochie Man"
"Tell the Truth"
"Driftin' Blues"
"Nobody Knows You When You're Down and Out"
"Crazy Mama"
"Tears in Heaven"
"Layla"
"How Long"
"Gin House"
"Cross Road Blues"
"Little Queen of Spades"
"Cocaine"
Bis:
"High Time We Went".

Bartek Girguś, Oświęcim

Czytaj także:

Soundgarden na Life Festival Oświęcim: Dla takich koncertów warto żyć

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Eric Clapton | Life Festival Oświęcim | Edyta Bartosiewicz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy