Kraków Live Festival 2016: Massive Attack i długo, długo nic (relacja, zdjęcia)

Niekwestionowanym zwycięzcą pierwszego dnia Kraków Live Festivalu był Massive Attack, który zachwycił nie tylko muzyką, ale i dopracowaną obudową wizualną koncertu, wpisującą się w polskie realia. Dużej dozy rozczarowania dostarczyła natomiast druga headlinerka imprezy, Sia.

Majstersztyk. Właściwie to jedno słowo wystarczyłoby, aby opisać wszystko, co wydarzyło się najważniejszym i najlepszym koncercie pierwszego dnia tegorocznej edycji Kraków Live Festival i, być może, jednym z najbardziej intrygujących widowisk tego roku w Polsce, czyli show Massive Attack.

Na naprawdę fenomenalny występ Brytyjczyków złożyło się kilka elementów. Po pierwsze Robert Del Naja oraz Daddy G zachwycili oprawą muzyczną. Przed koncertem zastanawiałem się, w jakiej formie jest duet i co zaprezentuje w Krakowie. Jak się okazało, formacja oraz jej zespół wciąż brzmią niezwykle świeżo. Dla Massive Attack czas w żadnym przypadku się nie zatrzymał. Było to dobrze widać przy okazji pojawienia się w trackliście numerów z EP-ki "Ritual Spirit" oraz utworów grupy Young Fathers. Brytyjczycy w żadnym wypadku nie zostali w latach 90., ale na bieżąco śledzą trendy i wiedzą, jak wprowadzać je w swoją muzykę.

Szczerze przyznam, że nie byłem przekonany do materiału MA wydanego na początku 2016 roku, jednak koncertowe wersje singli przemówiły mi do gustu. Duet producencki oraz współpracujący z nimi muzycy wycisnęli z nich absolutnie wszystko. Zresztą trudno się przyczepić do czegokolwiek. Zespół z Wysp miał obmyślany każdy szczegół swojego koncertu. Nie było tam miejsca na żadną pomyłkę, jednak mimo takiej skrupulatności panowie potrafili bawić się swoimi utworami (najlepszy przykład - krótkie solówki gitarzysty formacji, które pojawiły się w kilku momentach koncertu).

Po drugie, Massive Attack do Krakowa przywieźli ze sobą naprawdę wyjątkowych gości. Jako pierwszy swoim wokalem publikę urzekł Horace Andy, na scenie pojawili się również Azekel, Deborah Miller (mistrzowskie wykonanie "Safe From Harm" oraz "Unfinished Sympathy") i przede wszystkim trio Young Fathers. Na co dzień na swoich koncertach niezwykle rozbrykani, teraz potrafili wejść w ramy odrobinę statycznego klimatu duetu. Jak już wspomniałem, Massive na drodze współpracy z młodą formacją, postanowili włączyć ich dwa utwory do swojego repertuaru. W żadnym wypadku nie było to błędem - "Old Rock N Roll" i "Shame" wybrzmiały naprawdę świetnie, a YF przy okazji obcowania z duetem, pokazali nowe oblicze.

Po trzecie wizualizacje. Brytyjczycy w trakcie swojego koncertu byli niezwykle oszczędni w słowach, jednak wszystko, co chcieli przekazać publiczności, zrobili za pomocą ogromnego telebimu za ich plecami. A trzeba przyznać, że dwójka muzyków miała ochotę wiele opowiedzieć swoim fanom. Massive Attack zahaczyli więc o sprawy metafizyczne, wybiegali w przyszłość i pytali o losy planety Ziemi, zaprezentowali swoje lewicowe poglądy (ekologizm, socjalizm), a przede wszystkim, co zostało nagrodzone gromkimi brawami i euforią, subtelnie zadrwili z polskich polityków, rządu, celebrytów oraz... mediów. Wizualizacjami stały się bowiem bieżące nagłówki m.in. z polskich gazet i sieci. Obok informacji o posłance Pawłowicz i Jacku Kurskim, na ekranie pojawiły się też fragmenty o pośladkach Kim Kadrashian, Radku Majdanie i Małgorzacie Rozenek, wypadku Weroniki Rosati i kochanku Beaty Kozidrak. Oprócz pochwalenia pomysłu, trzeba zwrócić uwagę na przygotowanie. Bazowano bowiem na plotkach, mających zaledwie kilka godzin.

Również końcówka związana była z polityką. Po zejściu ze sceny Massive Attack zaprezentowali na telebimie wyrazy solidarności z ofiarami ataków terrorystycznych. Jednak oprócz Brukseli, Nicei i Paryża, muzycy zwrócili uwagę także na m.in. na zamachy w Kabulu i Bangladeszu. Massive umiejętnie połączyli w trakcie swojego koncertu wyborną muzykę z ważnymi treściami, a zrobili to w sposób niezwykle subtelny, unikając zbędnego patosu. Nic dziwnego, że wiele osób pod sceną nie mogło po występie dojść do siebie.

Nie trzeba było fenomenalnego występu Massive Attack, by po koncercie, czy raczej pokazie teatru tańca, jaki do Krakowa przywiozła Sia Furler, poczuć zażenowanie z posmakiem rozczarowania, jednak spektakl Anglików i ich scenicznych towarzyszy ostatecznie i brutalnie strącił pokaz australijskiej wokalistki w czeluść odtwórczości i braku szacunku dla publiczności. 

Sia zaprezentowała od początku do końca wyreżyserowany spektakl bez udziału muzyków, za to z udziałem znanych z jej teledysków tancerzy (w tym jak zwykle zachwycającej 13-letniej Maddie Ziegler), w którym nie ma miejsca na improwizację. Co więcej, na ekranach usytuowanych po bokach, wyświetlano nagrany wcześniej materiał, który synchronicznie odtwarzany był na scenie, dając złudzenie transmisji live (to wzbudziło zresztą kontrowersyjne spekulacje sugerujące, że Australijka posiłkowała się playbackiem).

Co do koncertowej setlisty - ta w przypadku Sii od dłuższego czasu właściwie nie ulega zmianie. W jej skład wchodzą oczywiście utwory z promowanej obecnie nowej płyty "This Is Acting", przeboje z przełomowego dla niej "1000 Forms of Fear", starszy "Breathe Me" pochodzący z jej trzeciego wydawnictwa "Colour the Small One" (2004) oraz napisane przez nią "Diamonds" dla Rihanny i "Titanium" dla Davida Guetty.

O ile początkowo wzrok publiczności przykuwali ekspresyjni tancerze, o tyle z każdym kolejnym utworem show Australijki robił się po prostu nudny, a jej (?) popisy (?) wokalne do bólu przewidywalne (bowiem mocno trzymane w ryzach pierwotnych aranżacji). Ona sama, jako bierny element tej misternie przygotowanej układanki, stała przez cały koncert nieruchomo z boku sceny, z twarzą skrytą pod ogromną czarno-białą peruką.

Jak widać, Sia do wizualnej strony swojego koncertu podeszła zupełnie inaczej niż Massive Attack i zamiast, jak oni, wzmocnić nią swój przekaz, dała się jej zdominować. Cóż, przynajmniej możemy teraz oglądać mnóstwo imponujących zdjęć z jej występu...

Wśród artystów prezentujących się na mniejszej, namiotowej scenie Kraków Stage, zdecydowanym zwycięzcą okrzyknąć należy amerykańską grupę Algiers, która już w zeszłym roku na katowickim OFF Festivalu pokazała, że warto bacznie ją obserwować. Zespół wystąpił w zastępstwie, a okazał się być czarnym koniem imprezy - ich koncert w wielu podsumowaniach wymieniany był jako jeden z najlepszych na OFF-ie.

Mówi się, że w muzyce wszystko już było i niewątpliwie tak jest. Sztuką jest jednak mieć na siebie pomysł i żonglować poszczególnymi elementami tak, by na bazie tego, co inni wypracowali na przestrzeni dekad, tworzyć zupełnie nową, oryginalną jakość. Tak dzieje się w przypadku grupy Algiers, której twórczość to prawdziwy tygiel gatunkowy - tu eksperymentalny rock spotyka post punk, zahacza o noise, ociera się o soul, a wszystko to spina bluesowy wokal Franklina Jamesa Fishera, raz łagodny, w innych miejscach drapieżny i zadziorny. Coś nam mówi, że Algiers jeszcze zawita na polskim festiwalu, ale wtedy scena namiotowa będzie już dla niego zdecydowanie za mała.

Pierwszego festiwalowego dnia honor kobiet obroniła niezawodna Julia Marcell promująca swój pierwszy w pełni polskojęzyczny album "Proxy". Naturalnie to kawałki z tej płyty zdominowały jej występ, choć nie zabrakło również starszych kompozycji. Wszystko wypadło niezwykle przyjemnie, chociaż nie wszyscy początkowo skusili się na muzyczne popisy Julki i jej kompanów, co zaowocowało pustkami pod sceną (tłoczniej zrobiło się nieco później). Julia to wprawna gitarzystka, niezła wokalistka i świetna tekściarka. A gdy obok siebie ma jeszcze utalentowanych muzyków, to wiadomo, że jej koncert nie będzie niewypałem.

Na koniec ci, którzy pierwszy dzień KLF otwierali. Wszystko rozpoczęli sympatyczni chłopcy z Terrific Sunday. W piątek byli na tyle fajni, że zgodzili się na najgorszą rolę w trakcie całego festiwalu, czyli inaugurującego imprezę. Mimo to grupa prezentowała się tylko i aż przyzwoicie. Aż, bo nie zdeprymowała ich wczesna pora i niska frekwencja. Tylko, bo Terrific Sunday, brzmią jak kilkanaście innych zespołów indierockowych. Jednak daleki jestem od krytyki. Na koncie grupy jest tylko jedna płyta i mam wrażenie, że poszukiwanie wyróżniającego stylu nadal trwa. Nie pozostaje nic innego, jak trzymać kciuki (bo formacja ma potencjał, ale musi go dobrze wykorzystać).

Eksperymentujący z elektroniką polski duet Coals na scenie Kraków Stage prezentował nie tylko utwory, którymi zainteresował sobą rosnące wciąż grono fanów oraz amerykańską stację radiową KEXP, ale także nowy materiał, który trafi na szykowany, debiutancki album. Mimo nie najlepszego nagłośnienia w namiotowej przestrzeni, z przyjemnością słuchało się coraz to śmielszych eksperymentów wokalnych Katarzyny Kowalczyk, które sięgają już nawet form rapowanych.

Nieco więcej głów pod sceną pojawiło się na koncercie Damiana Marleya. Ten odwdzięczył się sporą dawką pozytywnej energii i rozbujał swoją muzyką niemal wszystkich pod sceną. Można nawet nieśmiało uznać, że Marley poradził sobie dużo lepiej niż Sia. Skąd taki wniosek? Wystarczyło popatrzeć, jak spontanicznie na żywiołowe wykonanie przebojów jamajskiego wokalisty reagowali ludzie pod sceną, a jak wielkie hity Sii przechodziły ze średnim zainteresowaniem.

Justyna Grochal, Daniel Kiełbasa

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas