Kraków Live Festival 2016
Reklama

Kraków Live Festival 2016: Ludzie tańczą, a Roisin Murphy dwoi się i stroi (relacja)

Drugi dzień Kraków Live Festival upłynął pod znakiem bardzo niskiej frekwencji, tanecznych uniesień, rewii mody, ruchliwej Kasi Nosowskiej i wielkich robotów.

Po zachwycającym koncercie Massive Attack poprzeczka drugiego dnia została zawieszona bardzo wysoko dla innego kultowego projektu z Wielkiej Brytanii, czyli The Chemical Brothers. Formacja, która spopularyzowała breakbeat, nie mogła rywalizować z MA w kategoriach przekazu oraz mistycznego klimatu, jednak mogła spokojnie rozkręcić dużo potężniejszą imprezę (bo miała ku temu środki) oraz powalczyć ze swoimi kolegami z  Wysp o najlepsze wizualizacje na festiwalu.

I trzeba przyznać, że w tej walce Chemiczni Bracia, żartobliwie nazywani przez część publiczności braćmi Zielińskimi (okrzyki związane z polskimi sztangistami złapanymi na dopingu, pojawiły się i przed, i po koncercie), odnieśli zwycięstwo. Lasery, gigantycznych rozmiarów obrazy wyświetlane na dwóch telebimach i na ścianie za konsolą Chemicals, ogromny żyrandol (?), który odbijał światło w publikę, a przede wszystkim dwa gigantyczne roboty bawiące publiczność pod koniec koncertu, sprawiły, że muzyki grupy słuchało się z jeszcze większą przyjemnością.

Reklama

Wizualizacje były bowiem skrupulatnie dopasowane do tego, co działo się w muzyce. Tu nie mogło być przypadku, wieloletnia współpraca z Adamem Smithem, sprawiła, że koncertowe widowisko TCB ociera się o perfekcję.

The Chemical Brothers od ostatniego koncertu w Polsce (w Warszawie w czerwcu 2015 roku) nieco zamieszali w swojej trackliście. Wszystko za sprawą albumu "Born in The Echoes". Wśród nowych numerów nie mogło zabraknąć oczywiście singla "Go". Do zestawu włączono również "EML Ritual", "I’ll See You There" i "Sometimes I Feel So Deserted". Nie ukrywam, że nie jestem gorącym fanem nowego albumu TCB, jednak kompozycje zostały sprytnie rozmieszczone, aby tempo koncertu nie spadało. Postawienie nowych utworów obok klasyków było interesującym zabiegiem. Kawałki służyły jako rozgrzewka przed prawdziwymi hitami. Chociaż mówienie o hitach w przypadku Brytyjczyków mija się z celem. Ich koncertowy repertuar to bowiem przebój za przebojem. "Hey Boy Hey Girl", "Do It Again", "Setting Sun", "Galvanize" czy też "Block Rockin’ Beats" to utwory, które w ogóle się nie starzeją. Wciąż brzmią niezwykle świeżo, a konstrukcja każdego z nich mogłaby zawstydzić młodszych producentów i DJ-ów. Po półtoragodzinnym show nikt raczej nie narzekał na niedosyt, chociaż patrząc na formę The Chemical Brothers, można spokojnie stwierdzić, że mogli pograć jeszcze z godzinę i nikomu (ani publice, ani gwiazdom), by się nie znudziło.

Spragnieni tańca drugiego dnia KLF w końcu mogli dać upust swojej potrzebie wprawiania ciała w rytmiczny ruch. Apogeum mocno tanecznej imprezy nastąpiło oczywiście podczas wspomnianego wyżej audiowizualnego widowiska spod znaku Chemical Brothers, ale zanim angielski duet zawładnął główną sceną, nieco wcześniej pojawiła się na niej 43-letnia Roisin Murphy (tutaj warto dodać, że koncert artystki, ale i innych wykonawców, odbył się przy zaskakująco małej publice, a wpływ na frekwencję mógł mieć odbywający się równolegle w Katowicach festiwal Tauron Nowa Muzyka).

Pojawiła się i zrobiła z niej swoistą szafę grającą. Murphy, która tak zgrabnie w swojej twórczości porusza się w różnych stylistykach, to samo robiła na scenie - podczas koncertu wielokrotnie zmieniała kreacje i nakrycia głowy, czasem nawet kilka razy w trakcie jednego numeru. Jej garderobiane wariacje tylko pozornie sprawiały wrażenie dziwacznych i niepasujących do siebie - jakby przypadkowo sięgała po znajdujące się akurat pod ręką rekwizyty - a tak naprawdę stanowiły spójną całość z towarzyszącymi im wizualizacjami, w głównej mierze bazującymi na teledyskach wokalistki. W całym tym szaleństwie Murphy zachowała typową dla niej stylowość i elegancję.

Intensywna wizualna strona koncertu bynajmniej nie przesłoniła warstwy muzycznej. Murphy wokalnie nie zawodziła, z niezwykłą lekkością wyśpiewując kolejne partie zarówno utworów z nowej płyty "Take Her Up To Monto", jak i starszych kompozycji solowych i tych powstałych z Moloko. Lata doświadczeń zrobiły z irlandzkiej artystki wprawną pogromczynię sceny, a otaczający ją świetni instrumentaliści pomagają wydobyć z jej utworów zupełnie nową energię. Tu z pewnością wspomnieć należy o jednym z największych przebojów Roisin - "Overpowered" - w którego koncertowej aranżacji użyto banjo.

Skoro było już o największych gwiazdach drugiego dnia - Chemicznych Braciach i Roisin, to wspomnijmy też o wykonawcach mniejszego kalibru, którzy przewinęli się przez Kraków Live Festival w sobotę. Wszystko rozpoczął zespół Jóga i szczerze powiedziawszy, jeżeli czytaliście nasze relacje z Open’era lub OFF-a, możecie przeskoczyć do następnego akapitu. Ich występ w Krakowie nie różnił się niczym oprócz nagłośnienia i mniejszej publiczności pod sceną.

Bardzo dobrze zaprezentował się także polski duet The Dumplings, któremu w udziale przypadło otwieranie koncertów na Kraków Stage. Muzycy, bardzo sprawnie kierujący swoją karierą, imponują rozwojem i pracowitością. Coraz bardziej świadomi sceny, nie boją się muzycznych eksperymentów, a swoje utwory - czy to z debiutu, czy z nowej płyty "Sea You Later" - ciągle rozbudowują i rearanżują na potrzeby koncertów. Ambicja jest zawsze w cenie, Justyna, Kuba - punkt dla was!

Zdecydowanie najliczniejszą publiczność pod sceną namiotową zgromadził dowodzony przez Katarzynę Nosowską zespół Hey. Fakt ten w ogóle nie dziwi, bowiem grupa stale udowadnia, że odcinanie kuponów i spoczywanie na laurach ich kompletnie nie interesuje, a dowodem na to jest choćby najnowsza płyta "Błysk". Album, mimo iż na etapie promocji, nie zdominował jednak koncertowej setlisty Heya. Muzycy swoje nowe kawałki przeplatali starymi, sięgając po takie przeboje jak "Teksański", "Cisza, ja i czas" czy "Cudzoziemka w raju kobiet".

Nosowska, która na planie teledysku nabawiła się kontuzji, wciąż przez swoje koncerty brnie na siedząco, a co ciekawe, jest przy tym znacznie bardziej ruchliwa, niż gdy stoi przy mikrofonie.

Sporym zainteresowaniem ze strony publiki cieszyły się występy indie rockowych kapel - The Neighbourhood z USA i Cage The Elephant z Wielkiej Brytanii. Czy ich występy można uznać za dobre? Niekoniecznie. W przypadku Amerykanów drażniąca była maniera śpiewania lidera grupy, Jessego Rutherforda, któremu fani złożyli życzenia (21 sierpnia obchodzi 25. urodziny). W nieco inny sposób zniechęcali Brytyjczycy. Ci nie przekonali jednostajnymi kompozycjami, które zlewały się w jedną propozycję. Ponadto, głośno, nie zawsze znaczy dobrze. Ale może w tym przypadku prztyczek w nos należałby się bardziej niż zespołowi ich dźwiękowcowi. Chociaż trzeba zaznaczyć, że publiczność na tym koncercie bawiła się naprawdę znakomicie, żywiołowo reagując na gesty swoich idoli oraz ich utwory.

Daniel Kiełbasa, Justyna Grochal

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy