Reklama

Nas(a) deszcz nie rusza

Rzęsisty deszcz, choć bardzo się starał, nie zdominował trzeciego i zarazem ostatniego dnia festiwalu Coke Live 2009. Pogoda znów musiała uznać wyższość zabawy i muzyki.

W sobotę, 22 sierpnia, jako pierwszy na głównej scenie wystąpił popularny katowicki raper Abradab, a krótko po nim norweski duet Madcon, który okazał się bardziej funkowy niż hiphopowy. Choć wszystko na scenie się zgadzało, chociaż potrafili zachęcić publiczność do wspólnej zabawy, Madconowi zabrakło najważniejszego - repertuaru.

W międzyczasie sceną namiotową zawładnęła Marika. Pochodząca z Jamaj... z Łomży wokalistka świetnie spisała się na zeszłorocznym Coke Live, więc i w tym roku dostała zaproszenie od organizatorów. Znów nie zawiodła. W sobotni wieczór była w doskonałej formie wokalnej. Jej popisy w połączeniu z gorącymi rytmami reggae i soulu pozwoliły na godzinę zapomnieć o zmokniętych ubraniach. Uznanie dla Mariki było tego wieczoru nie tylko wyczuwalne, ale i donośne.

"Jesteście przepiękni... jesteście za dobrzy" - dziękowała Marika, a brawa i okrzyki przybierały na sile. "Jesteście szaleni" - dodała po chwili.

Pod koniec występu Mariki zaczął się jednak masowy odpływ ludzi z namiotu. Nie chciano przegapić pojawienia się Shaggy'ego na Main Stage. Początek jego koncertu przywodził na myśl Przegląd Piosenki Aktorskiej - arafatka na głowie, teatralne pozy, groteskowe miny... Zaczął, jak Hitchcock, od trzęsienia ziemi - wejście było bardzo "boombastic" i "fantastic" - by za chwilę przebić to asem z rękawa w postaci coveru "Rivers Of Babylon". Chociaż lało jak z cebra, nikt nie miał wątpliwości, że ten koncert to "summertime" pełną gębą.

Shaggy nie jest wybitnym wokalistą (za to wspomagał go świetny zespół ze szczególnym wskazaniem na zjawiskowo piękną i równie dobrze śpiewającą chórzystkę), ale wybitnym wodzirejem. Jego koncertów się nie słucha i nie ogląda, ale tańczy.

Kiedy Jamajczyk finiszował, na opanowanej przez reaggae i dancehall scenie namiotowej rozkręcał się zespół EastWest Rockers. Ci goście są naprawdę popularni! Początkowo wydawało się, że wypełnienie po brzegi namiotu było zasługą ulewy. Z błędu szybko wyprowadziła nas publiczność, która znała i śpiewała wszystkie ich piosenki. Pod koniec występu bawiono się na każdym centymetrze kwadratowym Coke Stage, co nie udało się wcześniej nawet Comie. Może pomogło sprytne hasło rzucone ze sceny: "Kto nie skacze, ten z policji".

Ostatnim artystą występującym w namiocie była formacja Vavamuffin, która zawsze może liczyć na obecność i żywiołowość swoich fanów, a fani na udany koncert. Ta dwustronna umowa zawarta na czas nieokreślony wypełniana jest co do joty.

Największą gwiazdą trzeciego dnia Coke Live była ikona rapu - Nas. W krakowskim pojedynku dwóch amerykańskich asów hip hopu bez dwóch zdań 50 Cent, który występował w piątek, został przez Nasa znokautowany.

Nasir bin Olu Dara Jones (są sytuacje, kiedy faktycznie - bez pseudonimu ani rusz) przywiózł żywy zespół zamiast zamkniętych w puszce podkładów. To sprawiło, że show był znacznie ciekawszy i bardziej urozmaicony. Były dwa zestawy perkusyjne, dwie gitary, klawisze, trąbka, no i - ma się rozumieć - nie byle jacy muzycy. Sam Nas nie potrzebował dwóch pomocników jak 50 Cent, by wykrzyczeć historię swojego życia. Brzmienia, przy których rapował Nas, były momentami zaskakująco rockowe, a czasami przechodziły nawet w jazz. Nieco przetrzebiona przez deszcz publiczność nie pozwoliła raperowi po godzinie zejść ze sceny, na której zresztą musiał czuć się bardzo dobrze, bo ostatecznie występował znacznie dłużej niż przewidziano w kontrakcie.

"Jak mu się podoba, to nie będziemy go przecież stamtąd ściągać" - śmiali się organizatorzy.

Z Krakowa: Michał Michalak, Jarek Szubrycht

Czytaj także:

Dzień pierwszy - The Killers nie zawiedli

Dzień drugi - 50 Cent niedomagał

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zabawy | 50 Cent | publiczność | coke live | Live | coke | deszcz
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy