Reklama

Przewodnik rockowy: Robert Smith: "Jeśli tylko będziemy mogli dziś zasnąć"

"Cóż, byłem zwykłym łobuziakiem i wykolejeńcem. Nie wiem, jakim cudem udało mi się zdać maturę. Miałem 16 lat, nie zajmowałem się niczym - i w końcu o mały włos nie wylądowałem w więzieniu za wandalizm. To mnie ostudziło. Zrozumiałem, że muszę poszukać innej drogi...".

Osobnik, który kiedyś wypowiedział powyższe zdania, urodził się 55 lat temu, 21 kwietnia 1959 roku, w Blackpool, w hrabstwie Lancashire, w północno-zachodniej Anglii. Rodzice - państwo James Alexander i Rita Smith, nadali mu imiona: Robert James. Wypada tu dorzucić, że gdy Robert przyszedł na świat, w domu rodzinnym czekali już na niego - starszy o 13 lat brat Richard i starsza o dziewięć lat siostra Margaret. Natomiast gdy chłopczyk miał zaledwie rok, do jego familii dołączyła jeszcze jedna dziewczynka - Janet. Pod koniec 1962 r., a zatem gdy nasz bohater miał zaledwie trzy lata, wraz tatą, mamą, bratem i siostrami przeniósł się do miejscowości Horley w hrabstwie Surrey (tu zaczął chodzić do podstawówki), a w cztery lata później, Smithsowie w pełnym składzie przeprowadzili się do sąsiedniego miasta - Crawley. Tu przyszły artysta kontynuował naukę, kończąc ją w 1977 r. To właśnie wtedy zaczął na poważnie myśleć o rock'n'rollu.

Reklama

"Na poważnie myśleć o rock'n'rollu" - użyłem takiego sformułowania, bo tak naprawdę, muzyka w życiu Roberta Smitha była obecna dosłownie od narodzin. Działo się tak, bo mama i tata bardzo często wspólnie muzykowali w domu. Nic więc też dziwnego, że zarówno Robert jak i rodzeństwo od dzieciństwa uczyli się gry na fortepianie, a później także na gitarze. Tyle tylko, że początkowo (jak to zwykle u dzieci), było to przez nich traktowane jako zabawa.

Ponieważ w wypadku naszego bohatera, proces przechodzenia od zabawy do świadomego grania był nie tylko długotrwały, ale i nieźle pogmatwany, to wspomnę jedynie, że spory na niego wpływ miał fakt, iż w połowie lat 60. nastoletni Robert poznał w szkole swojego późniejszego przyjaciela oraz wieloletniego współpracownika - Laurence'a "Lola" Tolhursta i że pierwszym zespołem, w którym się udzielał, był rodzinny (z Richardem i Janet), a grający tylko w domu "projekt" o nazwie - Crawley Goat Band. Następnym "bandem" w biografii Smitha była formacja Malice. Ta odważyła się nawet na publiczny występ.

Pierwszy koncert dali w święta Bożego Narodzenia 1976 r. To była katastrofa. Kiedy Laurence zaczął na koniec śpiewać "Wild Thing", ludzie mieli dość. Przeprowadzili szturm na scenę i pobili muzyków. Minęło pół roku zanim znów pozwolono im wystąpić w Crawley. Oczywiście pod inną nazwą - The Easy Cure. Tym razem poszło nam znacznie lepiej...

Znacznie lepiej... Tak, tym razem, rzeczywiście zaczęło im się wieść, bo niewiele później The Easy Cure wzięli udział w jednym z licznych konkursów dla początkujących zespołów i w ramach nagrody podpisali kontrakt z niemiecką firmą zazwyczaj wydającą typowe przeboje do dyskotek - Hansa Records. I to właśnie ów profil Hansy sprawił, że choć młody zespół nagrał dla niej własne utwory, te nie zostały wydane. To niepowodzenie jednak nie załamało muzyków, bo ci najpierw przygotowali własną taśmę demo, a potem rozesłali ją do różnych wytwórni. A ponieważ grupa była związana nieszczęsnym kontraktem z Hansą, to zapewne aby uniknąć kłopotów, zmieniła swój szyld, skracając go do The Cure.

W 1978 r. po odkryciu ich nagrań (tych z demo) przez Chrisa Parry, z dopiero co powstałej wytwórni o nazwie Fiction Rec., The Cure wydał debiutanckiego singla o kontrowersyjnym (niektórzy niesłusznie uznali, że propagował rasizm i nacjonalizm) tytule - "Killing An Arab". Dzięki niemu ich zauważono, a to dało szansę szybkiego (już w następnym roku) nagrania i opublikowania pierwszego albumu - "Three Imaginary Boys". Został doceniony! Kolejne trzy lata to czas licznych zmian personalnych, krystalizowania się stylu i brzmienia oraz rejestracji coraz lepszych długograjów.

Powstała wtedy przesiąknięta pesymizmem, depresją i poczuciem bezsilności trylogia "17 Seconds" (1980 r.), "Faith" (1981 r.) i "Pornography" (1982 r.). Być może longplaye w takiej stylistyce (cold wave) The Cure nagrywałby dalej, gdyby nie tragedia, która dotknęła jego podówczas głównych konkurentów - formację Joy Division. Otóż gdy zaraz po wydaniu wspaniałego krążka "Closer" Ian Curtis, wokalista Joy Division, odebrał sobie życie, Robert Smith z właściwym sobie bezlitosnym cynizmem stwierdził - teraz muszę albo rozwiązać The Cure, albo się powiesić... Na szczęście zrobił to pierwsze.

W tej sytuacji najpierw zrobił sobie długie wakacje, które spędził ze swoją wieloletnią sympatią, a w przyszłości żoną - z Mary Poole, a potem... najął się jako gitarzysta do zespołu Siouxsie And The Banshees, a w końcu zaczął komponować i nagrywać (znów Lolem) nowe piosenki. Pojedyncze piosenki.

"Chciałem tylko sprawdzić, czy potrafię napisać prosty, głupi, popowy kawałek, który mógłby być grany w radiu..." - wspominał.

I tak od wydania przebojowego singla "Love Cats" odnowiony The Cure zaczął bardziej pogodny okres swojej historii, którego przejawem był najpierw dobry album "The Head On The Door" (1985 r.), a potem znakomity, podwójny - "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" z 1987 r. Na tej płycie pojawiło się mnóstwo świetnych utworów, ale najwspanialsza był hipnotyczna pieśń "If Only Tonight We Could Sleep".

"Jeśli tylko będziemy mogli dziś zasnąć". Zupełnie nie przypadkiem wyeksponowałem tytuł tego utworu, bo w dwa lata po "Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me" na rynku pojawił się kolejny longplay The Cure - "Disintegration". Zrobił furorę nie tylko swoim pięknem, ale także wręcz obsesyjną dziwnością. Było to bowiem dzieło wprost hipnotycznie senne, a może wręcz odwrotnie - bezsenne! Dziwna, oparta na jednostajnie płynącej elektronice muzyką sprawiała wrażenie, jakby była opisem świata równie surrealistycznego, jak ten, który wchłania nas, gdy znajdujemy się na granicy jawy i snu.

A tu, wypada wyjaśnić, że owo genialne balansowanie na granicy tego co realne i nierealne, było wynikiem ówczesnej skłonności Roberta Smitha do... niespania w nocy (potrafił się snuć się od klubu do klubu i godzinami, stojąc w bezruchu, obserwować tańczących) oraz... jego umiejętności zasypiania w dzień w każdym możliwym miejscu i sytuacji (np. w taksówce, w restauracji, w trakcie rozmowy czy wywiadu!).

No, a przecież nie od dziś wiadomo, jak takie eksperymenty wpływają na psychikę. Po pewnym czasami pozbawiony normalnego odpoczynku człowiek zaczyna m.in. popadać w niezdrowy i niebezpieczny trans. To właśnie jemu zawdzięczamy tę fascynującą niezwykłość "Dezintegracji". I jeszcze jedno - biorąc pod uwagę to, co przed momentem opisałem - można postawić pytanie: Czy owa bezsenność Roberta była wynikiem jakiś kłopotów zdrowotnych, czy może artysta świadomie doprowadzał się do stanu dezintegracji umysłu?

Ów okres był dla Roberta Smitha był podwójnie ważny, bo poza tworzeniem "Disintegration", nastąpiło inne ważne wydążenie w jego życiu. Otóż w sierpniu 1988 r. ożenił się z Mary.

Ponieważ jest tak, że po dojściu do apogeum, zawsze pojawia się czas nieco mniej udany, to ujmując to pokrótce, wraz z nastaniem lat 90., dla The Cure przyszedł okres nie najlepszych płyt: w 1992 r. wtórnej wobec "Disintegration" o krótkim tytule - "Wish", a w 1996 r. właściwie dość nijakiej i mocno skrytykowanej - "Wild Mood Swings". Po wydaniu tej ostatniej, czując, "że nie o to chodzi", Robert Smith ogłosił rozwiązanie zespołu. Na szczęście jednak wygrała jego ambicja i po odreagowaniu niepowodzenia... doszedł do wniosku, że głupio odejść, pozostawiając po sobie tak nieudane dzieło. W praktyce oznaczało to przystąpienie do pracy nad kolejnym longplayem.

Ten ukazał się w styczniu 2000 r. pod tytułem "Bloodflowers". Choć nie była to płyta dorównująca tym z drugiej połowy lat 80., to jednak została na tyle dobrze przyjęta, że grupa wróciła do koncertowania i nagrywania. Dzięki temu, w ostatnich latach dostaliśmy jeszcze dwa długograje: "The Cure" w 2004 r. i "4:13 Dream" w 2008 r. Oba były "tylko" dobre. No, a od tej pory, wciąż oficjalnie działający zespół skupił się na nie najczęstszych trasach koncertowych, natomiast jego fani, wciąż z wielkimi nadziejami odczekają na jakiś jego nowy album studyjny.

Ponieważ zawsze jest tak, iż jest jeszcze coś do opowiedzenia, to już bardzo skrótowo dodam, że Robert Smith poza nagrywaniem z The Cure pomógł swoim głosem lub grą na gitarze sporej liczbie innych muzyków, że jego niezwykły image zainspirował wielu innych artystów (np. na jego "obraz i podobieństwo" Tim Burton stworzył swojego "Edwarda Nożycorękiego", a grafik Neil Gaiman, zainspirowany jego wyglądem, stworzył postać głównego bohatera swojego komiksu "Sandman") oraz że Robert wciąż pozostaje w małżeńskim związku z Mary. Nie mają dzieci, bo pan Smith nie czuje się na tyle odpowiedzialny, aby sprowadzić dziecko na świat.

Czytaj poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: "Przewodnik..." | smith | Cure
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy