Reklama

Świetny rok dla muzyki. I tylko w telewizji nudno

Ton nadawały genialne wokalistki, ale to Dave Grohl udowodnił, że rock and roll nawet jeśli znajduje się w stanie agonalnym, ma jeszcze kilka riffów do zaoferowania. Na dodatek rynek fonograficzny pokazał wszystkim język, wstał, otrzepał się i jedzie dalej. Zapraszam na moje podsumowanie 2011 roku w muzyce.

Jak donosi magazyn "Billboard", w Stanach Zjednoczonych od początku roku sprzedano już 308 milionów albumów - o cztery miliony więcej niż w 2010 roku. Nie tylko zatem udało się przerwać kilkunastoprocentowe spadki rok do roku, ale też nastąpiło lekkie odbicie.

Jeszcze ciekawsze liczby zza oceanu: od 1 stycznia legalnie ściągnięto aż 1,19 miliarda (!) ścieżek, co jest wynikiem o 9 procent lepszym w stosunku do ubiegłego roku. Szybka konsultacja z kalkulatorem i wychodzi, że każdy Amerykanin statystycznie kupił po cztery piosenki.

Na polski rynek wreszcie wszedł iTunes i choć jeden singel za euro przy obecnym kursie to rozbój w biały dzień, warto odnotować to wydarzenie. Ktoś super ważny w krawacie i eleganckim garniturze prześledził trendy i wyszło mu, że w naszym kraju jest potencjał, by rynek cyfrowej sprzedaży rozwijać.

Reklama

Nieprędko jednak znikną z empików tradycyjne albumy na CD. O niezłej sprzedaży fizycznych nośników mówili mi m.in. Piotr Kabaj, prezes polskiego oddziału EMI i Michał Wardzała, szef Mystica. To spore rozczarowanie dla tych, którzy już zdążyli ogłosić koniec wielkich wytwórni płytowych, czy też koniec rynku fonograficznego jako takiego. Dużo groźnych słów a rzeczywistość, jak gdyby nigdy nic, toczy się swoim wartkim, jak się okazuje, nurtem.

Antygwiazda

Do satysfakcjonujących słupków sprzedaży walnie przyczyniła się Adele. Album "21" znalazł na całym świecie blisko 15 milionów nabywców. Takich wyników nie notowano od lat. Ale nie o cyfry tu przede wszystkim chodzi, a o fenomen piosenek, którymi Brytyjka uwiodła publiczność na wszystkich kontynentach oraz fenomen samej Adele.

Przypomnijmy sobie moment, w którym wychodziła ta płyta. Na listach przebojów niepodzielnie i nieznośnie królowały klubowe hity. Modę na mocny, taneczny bit rozkręcili na dobre Lady Gaga i Will.i.am. Za sprawą oryginalnego wizerunku Amerykanki zaroiło się od jej klonów. Co chwilę agencje i wytwórnie pokazywały nam wokalistki z ptasim gniazdem na głowie, siekierą w ręku i w makijażu nawiązującym do "Thrillera". I wtedy przyszła Adele.

Przyszła jako antygwiazda, ze swoim potężnym głosem, z soulową wrażliwością, z emocjonalnymi tekstami o bolesnym rozstaniu, z albumem dopieszczanym przez Paula Epwortha i Ricka Rubina.

Zaśpiewała "Someone Like You" na gali Brit Awards tak, że prawie się popłakała, a wraz z nią publiczność i miliony widzów przed telewizorami. Później okazało się, że żadna z niej diwa, że to swojska, bezpretensjonalna dziewczyna. To wszystko i wiele więcej złożyło się na jeden z największych sukcesów dekady.

A Gaga? Wciąż mocna, wciąż wysoko na listach przebojów, ale powoli puchnie. Inaczej niż Rihanna, która bez przerwy wydaje hit za hitem, kusząco porusza tym i owym, koncertuje bez wytchnienia i mimo nieprzerwanej od kilku lat obecności na rynku wciąż daje nam powiew karaibskiej świeżości.

Zobacz Adele podczas gali Brit Awards:


Kobiety górą

W kategorii urzekających czy wręcz fascynujących Brytyjek obok Adele wymienić muszę Florence Welch stojącą za projektem Florence And The Machine. Album "Ceremonials", drugi w jej dorobku, zaimponował mi rozmachem i patosem w dobrym guście.

W recenzji tej płyty pisałem tak (czytaj całość):

"Brytyjka zaprasza słuchacza do poszukiwania odrealnionego miejsca, w którym można się zanurzyć, odprężyć, zapomnieć o wszystkim, oceanicznego miejsca, które nas obejmie. Słuchając albumu 'Ceremonials', miałem wrażenie, że w takim właśnie miejscu się znajduję. I było to niezwykle błogie uczucie".

Kobiety bezapelacyjnie zawładnęły sceną - PJ Harvey wygrywa rankingi na album roku ("Let England Shake") - a ponieważ serwują rozrywkę na wysokim poziomie (przynajmniej bohaterki tego tekstu), nie ma najmniejszych powodów, by się na to zżymać.

Sensacją ostatnich miesięcy jest kolejna przedstawicielka płci pięknej - Amerykanka Lana del Rey.

Obiecałem sobie, że w przeciwieństwie do wszystkich pozostałych publikacji na jej temat nie padną tutaj słowa "usta" i "botoks", ale ponieważ właśnie padły, cieszę się, że mamy to już za sobą.

Bo Lana to artystka bardzo obiecująca, słowo "zjawiskowa" jest już chyba uzasadnione. Wydała dwa oficjalne single. Najpierw "Video Games". Teledysk autorstwa samej wokalistki zrobił furorę w internecie, choć wielu kwestionuje amatorski status Lany, sugerując, że jej kariera jest szczegółowo zaplanowana punkt po punkcie. Nie ma to większego znaczenia. "Born To Die" nagrane i nakręcone jest już całkiem profesjonalnie, z błogosławieństwem wytwórni płytowej i jest równie piękne.

25-latka uwodzi eteryczno-nostalgiczną stylistyką, która stała się już jej znakiem rozpoznawczym, podobnie jak charakterystyczny sposób śpiewania, co słyszalne jest zwłaszcza na nagraniach live. Ostrzę sobie zęby na jej styczniowy longplay.

Zobacz Lanę del Rey w utworze "Born To Die":


"Rock and roll umarł, rock jest martwy, stary"

Biednie wygląda gitarowa scena. Rockowe dinozaury śpią, nagrywają covery albo przyjeżdżają do Polski po wypłatę. Rockowi młodzieńcy zaszyli się w podziemiach. Dlatego z tym większym szacunkiem trzeba docenić to, co zrobił przedstawiciel rockmanów w wieku średnim: Dave Grohl i jego Foo Fighters. Nagrana w garażu płyta "Wasting Light" to z jednej strony ogrywanie dobrze znanych patentów i motywów, ale z drugiej strony - dzieło tętniące pasją, emocjami. Sięgnięcie po brzmienie analogowe, odwołanie się do korzennej surowości i szorstkości sprawia, że to rockowy album numer jeden w mijającym roku.

Zobacz Foo Fighters w utworze "Dear Rosemary":


Miłą dla ucha płytę nagrali Red Hot Chili Peppers, mimo wolniejszego i cieplejszego grania tożsamości nie zatracili, ale nie ma wątpliwości, że odejście Johna Frusciante to ogromna strata dla tej legendarnej grupy.

W lidze gigantów gra również Coldplay i z tego tytułu należy o nich wspomnieć, tym bardziej, że na Open'erze dali koncert przepiękny. Na "Mylo Xyloto" rozwinęli kierunek obrany na "Viva La Vida Or Death And All His Friends", a ja wciąż się zastanawiam, czy Brian Eno im przypadkiem nie szkodzi... Nie ma jednak podstaw do przesadnego kręcenia nosem, dopóki wciąż nagrywają tak udane numery jak choćby "Paradise". Zobacz teledysk do tego utworu:


Teraz Polska

Czesław śpiewa Miłosza frapująco, Nosowska jak zwykle nie zawodzi, Kazik z Litzą znów wpadają sobie w objęcia, Maryla Rodowicz odnajduje w kartonach niepublikowane teksty Agnieszki Osieckiej, Ania Rusowicz odkrywa w piosenkach mamy swoją drogę, a Iza Lach z nijakiej debiutantki przeobraża się w największe odkrycie roku. Płyty płytami, ale warto przede wszystkim zwrócić uwagę na rynek festiwalowo-koncertowy, który rozkwita z roku na rok.

Open'er ma już status muzycznego wydarzenia roku. Tam należy być, należy się pokazać - zdjęcie na Facebooka koniecznie wrzucić, gofra zjeść, zachwycić się zarówno gwiazdą jak i przedstawicielem głębokiej alternatywy. Czterodniowe karnety kupowane są w ciemno. Wiadomo przecież że będzie dobra muzyka i zacne towarzystwo. Bycie na Open'erze stało się niegroźnym snobizmem, a prasa zaczęła nawet pisać o "pokoleniu Open'era".

A to przecież jeden z kilkudziesięciu ważnych festiwali: od Selectora, przez Ostródę, po Woodstock - każdy znajdzie imprezę dla siebie. Dobrze, że pojawił się pomysł na Orange Warsaw. W końcu udało się nadać temu festiwalowi rangę i tożsamość, a reaktywacja Sistars na tej imprezie była jednym z ciekawszych wydarzeń roku.

Pełne są nie tylko festiwalowe areny, ale też klubowe sceny. Wykonawcom niszowym coraz łatwiej znaleźć swoją publiczność. Do wrzucania nagrań na YouTube nie potrzebują pośredników, a właściciele mniejszych klubów chętnie udostępniają scenę undergroundowcom. Alternatywni artyści, którzy zdążyli już sobie wypracować markę, zjeżdżają Polskę wzdłuż i wszerz. I choć muszą dorabiać na boku, bo z muzyki nie są w stanie wyżyć, to na brak kontaktu z odbiorcami nie narzekają.

A co tam, panie, w telewizji?

Z coraz mniejszą przyjemnością a coraz bardziej z dziennikarskiego obowiązku oglądałem w tym roku telewizyjne konkursy talentów.

Formaty będące mutacjami "Idola" opanowały telewizyjne stacje. Mieliśmy polski debiut "X Factora", weszły też "Bitwa na głosy", "Must Be The Music", "The Voice Of Poland", odbyła się kolejna rozśpiewana edycja "Mam talent".

Gdy po raz tysięczny widzimy, jak młody talent bardzo ładnie śpiewa bardzo znaną piosenkę, nie budzi już to tak dużych emocji. A gdy jurorzy wstają z miejsc, dostają spazmów zachwytu, ogłaszają narodziny nowej gwiazdy, zbiera się na wymioty.

Od dłuższego czasu postuluję, by konkursy karaoke traktować jak konkursy karaoke, a nie jak rewolucję na muzycznym rynku. Gienek Loska i Michał Szpak swoimi albumami po raz kolejny potwierdzają, że zaśpiewać U2 czy Niemena to rzecz łatwiejsza niż zaśpiewać swoje. Zwłaszcza gdy to "swoje" jest w najlepszym wypadku przeciętne.

James i Jamie

Ale narzekania kieruję tylko pod ten jeden adres, bo rok 2011 był bardzo dobry dla muzycznego rynku, niemal pod każdym względem. I nawet ci, którzy zawsze rytualnie narzekali, że nic nowego, że ciągle to samo, że zjadanie własnego ogona, dostali Jamesa Blake'a i Jamiego Woona.

Michał Michalak

Zobacz teledysk do utworu "Limit Your Love" Jamesa Blake'a:

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy