Reklama

"Sto lat" dla Iron Maiden

W ramach "Somewhere Back In Time World Tour 2008" formacja Iron Maiden z Eddiem na czele pojawiła się w czwartek (7 sierpnia) w Warszawie na jedynym koncercie w Polsce.

Stadion Gwardii, bo tam odbyło się całe wydarzenie, wypełniony został po brzegi. Ta wyjątkowa światowa trasa koncertowa, odwołująca się do kultowej "World Slavery Tour", jakby na nowo ożywiła legendę prekursorów New Wave Of British Heavy Metal. W serii tych właśnie koncertów uczestniczyło dotychczas około 1,5 miliona fanów na świecie. Warszawski występ był niepowtarzalną okazją, aby przekonać się jak lata temu Iron Maiden zbudowali imperium, które do dziś stanowi nienaruszalny monument na rynku muzycznym. Dla niektórych ten występ był sentymentalną podróżą w lata swojej młodości.

Reklama

Iron Maiden w akcji widziałem już kilka razy. Niestety, ostatni występ podczas Mystic Festiwal do udanych nie należał. Tym razem nie zawiodła ani aparatura, ani ekipa techniczna, a zespół dał z siebie wszystko. Na początek, ok godziny 20:15, publiczność rozgrzana została utworem "Doctor Doctor" grupy UFO. Opadły czarne kurtyny całkowicie zasłaniające scenę. Blisko dwugodzinne show wystartowało tuż po krótkiej przemowie Churchilla, doskonale znanej wszystkim zgromadzonym choćby z koncertówki "Live Arfter Death". Później nie mogło być inaczej - "Aces High", w świetle reflektorów z szalejącymi muzykami i obfitą scenografią przywołującą egipskie klimaty, wywołało u zgromadzonych dreszcz niepowtarzalnych emocji.

Wehikuł czasu, w jaki zmienił się Stadion Gwardii, przeniósł się w lata osiemdziesiąte i tam zakotwiczył prawie do końca imprezy. Ten klimat, który większość zna z opowieści, plakatów, filmów, czy archiwalnych magazynów muzycznych stał się rzeczywistością.

Drugi utwór, " Two Minutes To Midnight" sprawił, że publiczność oszalała. Refren odśpiewany z pełną mocą na ponad 25 tysięcy gardeł wywołał szok, zwłaszcza wśród samych muzyków, którzy choć przyzwyczajeni do żywiołowych reakcji pod sceną, najprawdopodobniej nie spodziewali się aż takiego szaleństwa. Kilkanaście biało - czerwonych flag poleciało w stronę sceny, a jedna z nich wpadła wprost w ręce Bruce'aa Dickinsona. Z flagą w ręku wokalista zapowiedział kolejny, wyśmienity utwór - "Revelations", który był w pewnym sensie oddechem, bo przecież zaraz w eter popłynęły pierwsze dźwięki "The Trooper". Ten utwór na zawsze pozostanie żelaznym punktem każdego koncertu Dziewicy.

Później dawno niegrany klasyk grupy, "Wasted Years", którego uczy się chyba każdy młody adept gitary. "The Numer Of The Beast" standardowo już porwał wszystkich, a "Can I Play With Madness", który należy raczej do przeciętnych utworów starego repertuaru, tym razem wypadł całkiem przyzwoicie.

Po tym utworze zespół zaskoczył wszystkich opasłą kompozycją "Rime Of The Ancient Mariner" z płyty "Powerslave". Prawdziwa uczta dla wszystkich zwolenników długich, epickich opowieści. Dla tej jednej kompozycji warto było tam być i smakować niezwykły klimat. Gdyby koncert skończył się w tej właśnie chwili, byłbym w pełni usatysfakcjonowany. Nic z tych rzeczy, zespół był dopiero na półmetku listy przygotowanych utworów. "Rime Of The Ancient Mariner" płynnie przeszedł w tytułowy utwór z tej samej płyty , a Dickinson jak dawniej odśpiewał go w teatralnej masce.

Następnie "Heaven Can Wait" pod koniec którego, jak każe tradycja, na scenie pojawiła się rozszalała ekipa fanów. Zespół zaprezentował jeszcze "Run To The Hills" oraz zupełnie wyrwany z kontekstu utwór "Fear Of The Dark", który spotkał się z gorącym przyjęciem publiki oraz utwór "Iron Maiden", podczas którego po raz pierwszy nad sceną zagórował monumentalny Eddie w postaci groteskowej mumii. Widowisko niestety dobiegło końca, a muzycy w szampańskich nastrojach opuścili scenę, by za bardzo krótką chwilkę znowu się na niej pojawić.

Na początek części zwanej bisami Dickinson podziękował za wspaniały wieczór i zapowiedział, że wrócą do Polski po wydaniu nowego studyjnego albumu oraz przedstawił, kolegów z zespołu. Zrewanżował mu się Nicko McBrain, który (choć wcale nie musiał) przypomniał zgromadzonym, że to właśnie dziś wokalista obchodzi swoje pięćdziesiąte urodziny. Publika oszalała i na zmianę można było usłyszeć "Sto lat" i "Happy Birthday" Jako pierwszy bis, zaprezentowano "Moonchild" z płyty "Seventh Son Of A Seventh Son" i była to jedna z największych niespodzianek wieczoru. Później "The Clairvoyant" podczas którego znów pojawił się Eddie, tym razem w wersji chodzącego po scenie cyborga z gigantyczną bronią. Nieśmiertelne "Hallowed Be Thy Name" zakończyło widowisko.

Warszawski koncert z pewnością przejdzie do historii najbarwniejszych, najciekawszych występów, jakie odbyły się w naszym kraju. Iron Maiden, choć nie są wybitnymi muzykami, choć nie nagrywają już przełomowych, zachwycających kompozycji, na koncertach nie mają sobie równych. Ich wczorajszy występ z pewnością przerósł nie tylko moje oczekiwania. Było to wysmakowane misterium, w którym najwyższej klasy dźwięk, połączony z wypasioną scenografią i niezwykle żywiołową współpracą zespół - publika, do końca pozostaną w pamięci zgromadzonych fanów. Zachwytu nie ukrywali nawet ci, którzy przez przypadek trafili na ten występ. Charakter tej trasy jest strzałem w dziesiątkę. Gdyby inne zespoły zdecydowały się na podobny zabieg i trasy w stylu "Somwere Back In Tour", koncerty nabrałyby zupełnie innego wymiaru. Wyobraźcie sobie choćby Black Sabbath ogrywających płytę "Master Of Reality", Metallicę w klimacie "Kill'em All", Megadeth z czasów "Rust In Peace", albo Deep Purple w akcji z Glennem Hughesem i Davidem Coverdalem z okresu albumów "Burn" i "Stormbringer". Można się rozmarzyć.

Piotr Brzychcy ("Hard Rocker Magazine"), Warszawa

Hard Rocker
Dowiedz się więcej na temat: Iron Maiden | stadiony | tour | sto lat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy