Run-D.M.C.: Od rapu w parku do Rockandrollowego Salonu Sławy
30 lat temu, 27 marca 1984 roku nastąpiła eksplozja, która w błyskawicznym tempie porwała muzyczny rynek w nieznany mu dotąd świat hip hopu. Dziś raper w TV, w klipie gwiazdy pop albo na szczycie listy "Billboardu" nikogo nie dziwi. Być może nigdy nie doszłoby do tego, gdyby nie gigantyczny sukces Run-D.M.C. i ich debiutanckiego albumu zatytułowanego po prostu "Run-D.M.C.".
To zdecydowanie więcej niż zespół. To klasyczna, szanowana w bardzo różnych środowiskach marka. Dla współczesnego hip hopu są jak ojcowie-założyciele, budowniczy podstaw, pionierzy... Można oczywiście wskazać zespoły, który dały o sobie znać przed nimi, ale to oni jako pierwsi raperzy grali trasy koncertowe, zapełniając stadiony. To oni pierwsi sięgnęli po złoto, potem po platynę, a potem multiplatynę za "Raising Hell". Nie byli pierwszymi, którzy tworzyli tę muzykę, ale to oni pierwsi zaprowadzili ją tak niesamowicie wysoko. Wydany 30 lat temu imienny album to płyta, która w hip hopie i show-biznesie zmieniła wszystko.
Dziś Run-D.M.C. to rapowy kanon, stara szkoła, z której współcześni raperzy mogli by się sporo dowiedzieć i nauczyć (np. jak powinno się grać koncerty). Kiedy jeszcze w 1983 roku wydawali swój pierwszy singel, "It's Like That"/"Sucker MC's", byli zwiastunem czegoś zupełnie nowego. Wizerunek Grandmaster Flasha i Furious Five, Kurtisa Blow czy Afrika Bambaata, którzy stanowili pierwszą generację hip hopu, powoli zaczynał się dezaktualizować. Pojawiła się nowa grupa, młodych, kreatywnych i niezwykle uzdolnionych hiphopowców, którzy zawędrowali na sam szczyt muzycznego łańcucha pokarmowego w XXI wieku. Wśród nich znaleźli się Public Enemy, Beastie Boys czy LL Cool J. I wtedy to ich uważano i oni siebie uważali za... newschool. To faktycznie było inne, zmieniło hip hop z gatunku zbliżonego do disco i funku w alternatywę dla mediów, bezpośredni głos ulic Nowego Jorku. Run, D.M.C. i Jam Master Jay nie tylko poruszali ważne wówczas tematy, ale też dodali hip hopowi wagi jako światowe gwiazdy pierwszego planu.
"Nowy" hip hop w połowie lat 80. był pikantniejszy, bardziej surowy, oparty o potężne, suche perkusje i energiczny rap. To nie była muzyka do tańca, to była muzyka sprawiająca wrażenie, jakby właśnie ktoś w twoim pokoju grał koncert na gramofonie. Zapytani o to, czy nagrają płytę z zespołem, odpowiadali, że nie ma takiej możliwości, bo Run-D.M.C. to "dwa gramofony i dwa mikrofony". Muzyka na ich debiucie to jednak więcej niż koncertowa energia i szorstkie brzmienie. To również hitowy potencjał. Pierwsze na trackliście "Hard Times" to kawałek o społecznym, motywującym tle, raczej nie dla masowego odbiorcy, ale już "Rock Box" z długą gitarową solówką jest niemal oczywistym hitem.
Starszy brat Runa - Russell Simmons czuwał nad produkcją albumu. Kiedy Run-D.M.C. nie znał nikt, Russell już przebijał się w muzycznym przemyśle. Był jednym z założycieli Def Jam - jednej z najważniejszych wytwórni w historii gatunku. Zbieg okoliczności czy opatrzność - tak czy inaczej talent muzyczny poszedł w przypadku legend z Queens w parze z talentem biznesowym. Dzięki temu świat zobaczył, że hip hop jest zjawiskiem masowym.
Run-D.M.C. nie chcieli ograniczać się tylko do umiejętności rozruszania tłumu i prowadzenia dobrej imprezy. Potrafili to zrobić jak nikt inny, ale też chcieli, żeby rap był nośnikiem informacji, nie tylko energii. Jednym z numerów, które, myśląc o debiucie zespołu, przychodzą do głowy jako pierwsze, jest "It's Like That". Zarapowany bardzo dynamicznie i punktowo (w charakterystycznym stylu duetu) portret rzeczywistości bez ubarwień kwitowany bezradnym "It's like that, and that's the way it is" ("Tak już jest i tak musi być").
"Sucker MC's" z kolei sprawia wrażenie prezentacji swoich możliwości w kółku, w którym mierzą się najlepsi MC na osiedlu. Oni byli lepsi od wszystkich. Jak wtedy musiał trafiać do młodych zapaleńców D.M.C. mówiący o tym, że skończył college, ale nadal może jechać na osiedla Queens i wraca cały, bo ma ze sobą mikrofon i wie co z nim zrobić? W takim stylu nie pisał, ani nie rapował nikt.
Podkreślając znaczenie swojego DJ-a w "Jam Master Jay" potrafili jednocześnie stworzyć na mikrofonach duet. Prawdziwy duet, nie tylko parę raperów. Artystyczna chemia między nimi dała umiejętność uzupełniania się, podbijania swoich wersów, zmiany na mikrofonie, a za plecami stał JMJ, który rozumiał się z nimi bez słów. Jak niby taki zestaw miał nie porywać na koncertach?
Ikona stylu - w dzisiejszych czasach to sformułowanie mocno potaniało, ale Run-D.M.C. są jego rapową kwintesencją. Wszystkim w pierwszej kolejności kojarzą się ze skórzanymi kurtkami i kapeluszami, ale tak naprawdę Run-D.M.C. zmienili w rapie niemal wszystko. Nawet ich charakterystyczne logo dziś jest oczywistym symbolem, który doczekał się wielu przeróbek - również w Polsce. Zamiłowanie do tzw. sneakersów, czyli butów sportowych też zaszczepili oni, a sformułowanie "fresh out the box" uczynili niemal swoją dewizą. Adidasy bez sznurowadeł, łańcuch na szyi, bejsbolówki z logo własnej wytwórni... Po strojach kojarzących się bardziej z 70'sowymi dyskotekami, fani hip hopu dostali coś innego, świeżego, a popkultura, mainstreamowe media i inni artyści starali się czerpać garściami.
Co ciekawe podobno, kiedy na początku lat 80. Run-D.M.C. zaczynali działać razem, styl ubierania kojarzony z zespołem był typowy tylko dla Jamesa Mizella... czyli Jam Master Jaya. Dwaj raperzy polubili go i niebawem przyswoili, robiąc z niego rozpoznawalną cechę zespołu.
Status pionierów nie przysługuje tylko tym, którzy robią coś jako pierwsi, ale również tym, którzy jako pierwsi przenoszą to na nowy grunt. Pierwsze rapowe złoto - sam fakt sprzedania 500 tysięcy płyt przy debiucie... Pierwsze nominacje do nagrody Grammy, pierwsze klipy w MTV i pierwsza rapowa okładka "Rolling Stone'a". Tylko do Rockandrollowego Salonu Sławy po latach trafili jako drudzy, ale to żaden wstyd być tam w towarzystwie Grandmaster Flash & The Furious Five.
Status "Kings Of Rock", który sami nadali sobie w latach 80., tak naprawdę był uzasadniony - stali się prawdziwymi gwiazdami rocka, ludźmi z pierwszych stron gazet. Każdy chciał mieć z nimi numer, a młodziutki Will Smith pewnie płakał z radości, kiedy razem z Jazzy Jeffem mogli pojechać w trasę z Run-D.M.C. Wśród całego pokolenia tzw. złotej ery z takimi postaciami jak Biggie, 2Pac, Nas, Q-Tip czy Snoop Dogg nie znajdzie się chyba nikogo, kto nie zarapowałby z pamięci przynajmniej kilku numerów Run-D.M.C. w całości. Zawartość ich pierwszych płyt to fundament, na którym powstały największe tryumfy rapu w latach 90.
Ich pierwszy, przełomowy album sprawił, że tysiące późniejszych megatalentów uwierzyło, że można, robiąc hip hop, wybić się i zostać gwiazdą. Po złocie za "Run-D.M.C." przyszła pora na pierwszą platynę za "King Of Rock" i pierwszą wielokrotną platynę za "Raising Hell". Ich wspólny teledysk z Aerosmith - "Walk This Way" - to jeden z najbardziej znanych i kultowych klipów na świecie. Później przyszedł i czas na spory, problemy z alkoholem, nawrócenia, a wreszcie na reality show i wykłady akademickie.
Ta kariera potoczyła się tak przede wszystkim przez stanowiące podstawy hip hopu - innowacyjność, świeżość i inwencję. Nawet ich ostatni wspólny album - "Crown Royal" wydany w 2001 roku (rok przed tragiczną śmiercią JMJ) przyniósł niepowtarzalne perły w rodzaju "Queen's Day" z Nasem i Prodigy. Wpływ Run-D.M.C. ma też kluczowe znaczenie dla polskiego rapu - na jednej z najbardziej legendarnych i niezapomnianych imprez raczkującego w Polsce rapu w 1997 roku - Rap Day - to właśnie oni byli gwiazdami wieczoru. Przed nimi na tej samej scenie klubu Colosseum grali m.in. Sokół i Pono w składzie T.P.W.C., Tede w składzie Trzyha czy Kaliber 44 i Wzgórze Ya-Pa 3.
W 30. rocznicę premiery debiutanckiego album Run-D.M.C. nie będą niestety świętować w komplecie. Kiedy jednak puścić płytę jeszcze raz, słychać, że Jam Master Jay jest na miejscu, a dwa gramofony i dwa mikrofony działają idealnie.