Reklama

​Steven Wilson w Zabrzu: Wyjątkowo, ale niedosyt pozostał

W sobotę (17 lutego) Steven Wilson miał okazję ponad dwudziesty raz zagrać w Polsce, wliczając w to jego koncerty z projektami Porcupine Tree, Blackfield, No-Man czy w końcu te z solowym materiałem. W ramach "To the Bone Tour" - trasy promującej jego najnowszy album - dał dwa koncerty: w Zabrzu i w Poznaniu. Na tym pierwszym, w Domu Muzyki i Tańca, po raz kolejny było wyjątkowo i muzycznie - jak zawsze - na najwyższym poziomie. Pozostał jednak lekki niedosyt.

W sobotę (17 lutego) Steven Wilson miał okazję ponad dwudziesty raz zagrać w Polsce, wliczając w to jego koncerty z projektami Porcupine Tree, Blackfield, No-Man czy w końcu te z solowym materiałem. W ramach "To the Bone Tour" - trasy promującej jego najnowszy album - dał dwa koncerty: w Zabrzu i w Poznaniu. Na tym pierwszym, w Domu Muzyki i Tańca, po raz kolejny było wyjątkowo i muzycznie - jak zawsze - na najwyższym poziomie. Pozostał jednak lekki niedosyt.
Steven Wilson po raz kolejny dał w Polsce znakomity koncert, a właściwie spektakl, pełen emocji i doznań artystycznych na najwyższym poziomie /Katarzyna Domagała /INTERIA.PL

News, fake, love, science, information, truth...

Kilkanaście minut po świetnym supporcie - występie słowackiego gitarzysty eksperymentalnego, Davida Kollara, który zafundował publiczności potężną dawkę gitarowej wirtuozerii, zgasły światła. Na przezroczystej płachcie (dobrze znanej uczestnikom koncertów Wilsona), przeznaczonej do wyświetlania wizualizacji, zaczęły pojawiać się obrazy z losowo wybieranymi słowami: threat, fear, family, science, love, life, enemy, itd. Wydźwięk tej kompilacji robił wrażenie. Jak sadzę, miał być to symbol zagubienia człowieka w wieloznaczności współczesnego świata. Po ostatnim i kluczowym słowie "truth", które zawisło na czarnym tle, zabrzmiały pierwsze dźwięki.

Reklama

Koncert rozpoczął utwór "Nowhere Now" z najnowszego albumu Wilsona, poprzedzony głośnymi oklaskami i gwizdami z widowni. Obok Stevena na scenie pojawili się Adam Holzman (klawisze), Nick Beggs (gitara basowa), Craig Blundell (perkusja) i Alex Hutchings (gitara). Już pierwszy kawałek zapowiadał wyjątkowy wieczór.

Po "Nowhere Now" zabrzmiały delikatne dźwięki i akustyczna gitara wprowadzające do "Pariah". Niestety, nie mieliśmy okazji usłyszeć na żywo charyzmatycznego wokalu izraelskiej wokalistki - Ninet Tayeb, która od 2015 roku regularnie współpracuje z Wilsonem. Wielka szkoda, bo jej obecność z pewnością wzbogaciłaby koncert. Pozostało nam zadowolić się jedynie playbackiem. W trakcie refrenów na przezroczystej zasłonie pojawiały się z kolei fragmenty teledysku z Ninet, która niczym anioł ukazywała się widowni.

Po dwóch kawałkach z "To the Bone" przenieśliśmy się na kilkanaście minut do poprzedniego albumu "Hand. Cannot. Erase.". Wrażenie robiły świetnie współbrzmiące gitary Wilsona i Hutchingsa w "Home Invasion" i klawiszowa wirtuozeria Adama Holzmana w "Regret#9". Temu ostatniemu towarzyszył - znany z poprzedniej trasy - artystyczny klip z polską modelką w roli głównej - Karoliną "Carrie" Grzybowską, który zabrał nas w magiczną podróż.

Podczas koncertu najbardziej poruszający był zdecydowanie utwór "Refuge", dramatyczna opowieść mężczyzny - uchodźcy - do którego napisania zainspirowała Wilsona wojna w Syrii. "Refuge" zakończyło kolejne mocne solo Hutchingsa oraz krótkie wideo przedstawiające fale pochłaniające rzeczy osobiste, będące symbolem dramatu uchodźców. Zabrakło jednak (nawet z playbacku) genialnej improwizacji na harmonijce ustnej Marka Felthama, która jest najważniejszym akcentem muzycznym w całym utworze.

Po wzruszającym "Refuge" przyszedł czas na energiczne i mocno rockowe brzmienie - "People Who Eat Darkness". Niestety, znowu z wokalem Ninet z playbacku, co definitywnie obniżyło jakość i siłę tego kawałka. "Braki kadrowe" po części zrekompensował intrygujący klip - animacja - stworzony specjalnie na "To the Bone Tour". "People Who Eat Darkness" to - nota bene - jeden z niewielu mocno rockowych utworów na najnowszej płycie.

Z "To the Bone" mieliśmy okazję usłyszeć jeszcze utwory: "Song of I" w oryginale wykonywany z Sophie Hunger, "Detonation" z kolejnym mocnym gitarowym solo na koniec, "The Same Asylum as Before", któremu towarzyszyło abstrakcyjne wideo, a także "Permanating" - jedyna praktycznie w pełni popowa kompozycja w repertuarze Stevena Wilsona. Jak sam podkreślał, uwielbia ją i jest z niej niesamowicie zadowolony. W trakcie "Permanating" wszyscy wstali, tańcząc i poruszając się w rytm popowych dźwięków. Tak, to naprawdę działo się na koncercie Wilsona!

Tradycyjnie nie mogło zabraknąć również kilku kawałków dla wiernych fanów Porcupine Tree. Był nieśmiertelny "Lazarus" z sentymentalnym wideo w tle, jak zwykle niepowtarzalne "Arriving Somewhere but Not Here", a także "Sleep Together" zakończone znakomitym popisem Adama Holzmana - za każdym razem podnosi adrenalinę! Zupełną niespodzianką okazał się utwór "Even Less" z płyty PT "Stupid Dream", który Wilson zadedykował swoim najstarszym polskim fanom. Wykonał go, będąc sam na scenie, wyłącznie przy wsparciu niewielkiego wzmacniacza gitarowego. Jednocześnie przypomniał nam o tym, że jest świetnym gitarzystą, co podczas koncertu zdecydowanie za rzadko dawał odczuć - pole do popisu zostawiał Hutchingsowi. W trakcie "Even Less" było bardzo kameralnie, ale zarazem podniośle. Większość publiczności słuchała utworu na stojąco. I tak pozostało już do końca koncertu.

Nie tylko dla uszu

Na wyróżnienie niewątpliwie zasługują efekty specjalne. Mam na myśli klipy wyświetlane na ekranie za zespołem i na historycznej już płachcie. Przezroczysta zasłona, która na poprzednich trasach pojawiała się raczej na początku lub na końcu koncertu, tym razem towarzyszyła wielu utworom. Wizualizacje - jak zwykle - były pełne oryginalności, surrealizmu i - podobnie jak warstwa muzyczna - prezentowały wysoki poziom artystyczny.

Koncert nie byłby jednak tak wyśmienity, gdyby nie obecność światowej klasy muzyków, którzy wraz ze Stevenem, tworzą kompletny, doskonale uzupełniający się zespół. Mowa o: Adamie Holzmanie - cenionym keyboardziście amerykańskim, który z Wilsonem współpracuje najdłużej spośród reszty muzyków, a jego improwizacje przyprawiają o ciarki na ciele, Nicku Beggsie - jego popisy na basie i chórki są nie do podrobienia, perkusiście - Craigu Blundellu, grającym ze Stevenem do niedawna, no i w końcu o nowym gitarzyście - Alexie Hutchingsie, który zarówno na "To the Bone", jak i na koncercie w Zabrzu, udowodnił swój wybitny gitarowy kunszt. To był zaszczyt słuchać takiego składu na żywo.

Wilsona sentyment do Polski

W Zabrzu nie obyło się również bez rozmówek z publicznością, w tym żartów z dozą brytyjskiego humoru na temat spalania kalorii w czasie trzygodzinnego grania czy starości Stevena i jego najwierniejszych fanów. Były też sentymentalne wyznania i pouczanie na temat (nie)nagrywania wideo podczas koncertu. Przed "Even Less" Steven zdradził, że Polska jest dla niego jednym z wyjątkowych miejsc, z którym wiąże szczególny sentyment, dlatego tak często tutaj wraca.

Steven Wilson podczas tej trasy (podobnie jak w poprzedniej) wyraźnie skupia się na promowaniu nowej płyty, stąd większość kawałków na koncercie pochodziła z "To the Bone". Pomimo obecności starszych utworów, każdy z nas zapewne odczuwa lekki niedosyt. Ja osobiście liczyłam jeszcze na "Routine" - wyciskacz łez z "Hand. Cannot. Erase." i szlagier Porcupine Tree "The Sound of Muzak", które słyszałam w trakcie prób. Ktoś z publiczności domagał się też "Open Car" z płyty "Deadwing", ale bezskutecznie. Nie doczekaliśmy również żadnego covera. Steven z zespołem byli mocno konsekwentni wobec ustalonej setlisty. Jednak i bez tych utworów koncert był niesamowity i - jak myślę - zaspokoił oczekiwania większej części publiczności.

Przewidywalnie, ale znowu wyjątkowo

Zakończenie było nieco przewidywalne, ale po raz kolejny pozostające w pamięci na długo po koncercie. Przewidywalne, ponieważ te same dwa utwory kończyły show w poprzednich trasach. Mowa o singlu z pierwszej solowej płyty Wilsona "Harmony Korine", któremu tradycyjnie towarzyszył surrealistyczny klip i "The Raven that Refused to Sing" - poruszającej opowieści o samotności i strachu z albumu "The Raven that Refused to Sing (And Other Stories)". Ostatnich utworów publiczność wysłuchała na stojąco, stwarzając niezwykły klimat, który również urzekł muzyków.

Jak mawiają, oznaką udanego koncertu jest jego zakończenie i reakcja słuchaczy. W tym przypadku koncert Wilsona po raz kolejny zakończyły owacje na stojąco, jak najbardziej zasłużone. To była trzygodzinna uczta dla uszu i oczu, jednak z niewielkim niedosytem - nie było Ninet Tayeb, na którą większość publiki czekała i pewnie nie każdy usłyszał wszystkie ulubione kawałki. Niemniej, Steven Wilson po raz kolejny dał w Polsce znakomity koncert, a właściwie spektakl, pełen emocji i doznań artystycznych na najwyższym poziomie.

I jeszcze jedna optymistyczna refleksja na koniec: frekwencja publiczności na koncertach Wilsona napawa nadzieją na to, że rock progresywny jeszcze długo nie odejdzie do lamusa - wbrew zalewającej nas ze wszech stron muzyki popularnej.

Katarzyna Domagała

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Steven Wilson
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy