Reklama

Pixies w Poznaniu: Wysłali małpę do nieba

Dokładnie 30 lat temu w Bostonie została założona kapela, która odcisnęła piętno na całej branży muzycznej i zainspirowała swoim brzmieniem takie zespoły jak Nirvana, R.E.M., Radiohead czy The Strokes. 16 listopada publiczność zgromadzona w poznańskiej Arenie mogła przekonać się na własne oczy, co takiego Pixies, bo to o nich mowa, mają w sobie takiego wyjątkowego.

Dokładnie 30 lat temu w Bostonie została założona kapela, która odcisnęła piętno na całej branży muzycznej i zainspirowała swoim brzmieniem takie zespoły jak Nirvana, R.E.M., Radiohead czy The Strokes. 16 listopada publiczność zgromadzona w poznańskiej Arenie mogła przekonać się na własne oczy, co takiego Pixies, bo to o nich mowa, mają w sobie takiego wyjątkowego.
Francis Black (Pixies) tradycyjnie ostentacyjnie unikał kontaktu wzrokowego ze swoimi fanami /fot. Mark Metcalfe /Getty Images

Polska została oznaczona numerem dwa na liście koncertów Pixies podczas europejskiej trasy koncertowej, promującej nową płytę zespołu "Head Carrier". Można było się więc spodziewać, że Black Francis, Paz Lenchantin, David Lovering i Joey Santiago przyjadą do Poznania w pełni formy. I rzeczywiście tak było. Dali ponad półtorej godzinny koncert, grając praktycznie bez żadnej przerwy.

Dowodzona przez Francisa załoga wyszła na scenę przywitana gorącymi oklaskami przez  - powiedzmy to sobie szczerze - niezbyt licznie zgromadzoną publiczność. Płyta Hali Arena była wypełniona mniej więcej w połowie. Jeszcze mniej ludzi zajęło miejsca siedzące. Skutek był taki, że bez problemu można było podejść pod samą scenę. Czy tak powinno być na koncercie, jakby nie patrzeć, kultowej amerykańskiej grupy? Atmosfera była niespodziewanie wręcz... kameralna.

Reklama

Ale zespół wydawał się nic z tego nie robić. Black ubrany w marynarkę, w której przypomniał bardziej gościa z punktu obsługi klienta w pobliskim banku niż rockmana, zachowywał się tak, jak można było się po nim spodziewać. Nie przywitał się z publiką, nie powiedział do mikrofonu ani jednego słowa więcej niż odnaleźć można w tekstach jego piosenek i ostentacyjnie unikał kontaktu wzrokowego ze swoimi fanami. Podobnie zdystansowana była reszta zespołu. Jednym taka forma występu się podoba, ale jak dla mnie ze sceny wiało chłodem. A szkoda, bo Francis gdyby tylko chciał, to mógł sprawić, że ludzie jedliby mu dosłownie z ręki. Tyle entuzjazmu i pozytywnych emocji wnieśli ze sobą do poznańskiej hali. Chwilami brakowało energii i scenicznego kopa. Szkoda.

Co do repertuaru, który tego wieczoru zaserwowała nam bostońska grupa, to wyglądał on naprawdę imponująco. 26 numerów pozbieranych niemal z całej dyskografii Pixies na czele z "Where Is My Mind" (słynny przebój wykorzystany w filmie "Fight Club"), "Monkey Gone To Heaven", "Cactus", "Debeaser", "Here Comes Your Man" i "Tenement Song". Niektóre aranżacje starych kawałków mocno różniły się od oryginałów. Najbardziej dało się to odczuć przy "Wave of Mutilation", który został zagrany w znacznie spowolnionej wersji. I szczerze powiedziawszy z niezbyt udanym rezultatem.

Sprawdź tekst "Where Is My Mind" w serwisie Teksciory.pl!

Pojawiły się też, oczywiście, kompozycje z najnowszego albumu Amerykanów. W wersji na żywo sprawdzają się one znakomicie, zwłaszcza "Classic Masher" i "Might As Weel Be Gone" zrobiły na mnie duże wrażenie. Kiedy poleciały pierwsze nuty kawałka "All I Think About Now", który rozpoczyna się motywem gitary do złudzenia przypominającym ten z "Where Is My Mind", publika zareagowała wielkim entuzjazmem, myśląc, że słyszą właśnie utwór z albumu "Surfer Rosa". Tymczasem na najbardziej znaną piosenkę Pixies trzeba było czekać niemal do końca koncertu. O nagłośnieniu koncertu złego słowa nie powiem, wszystko było elegancko słychać.

Wiele osób zastanawiało się jak poradzi sobie nowa basistka, Paz Lenchantin, która zastąpiła na swojej pozycji uwielbianą Kim Deal. Śpieszę uspokoić, jest naprawdę ok. Paz to doświadczona zawodniczka, która ma za sobą występy w takich kapelach jak A Perfect Circle czy Zwan. Jest świetną basistką i widać, że dobrze czuje się w zespole. Nie jest, co prawda, tak silną i wyrazistą osobowością jak Kim, ale radzi sobie znakomicie, godnie zastępując koleżankę po fachu. Znakomicie poradził sobie też cały zespół i wszystkie te gadki że to "odgrzewany kotlet" i "nie to, co kiedyś" można włożyć między bajki.

Kamil Downarowicz, Poznań

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pixies
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama