Pearl Jam w Krakowie. Święto prawdy i nadziei [RELACJA]

Pearl Jam podczas koncertu w Krakowie /Przemek Kokot /INTERIA.PL

Pearl Jam odwiedzili Polskę w sumie osiem razy, ale do Krakowa zawitali dopiero po raz drugi. Swoje 26-letnie tournée po naszym kraju zaczęli w roku 1996 na warszawskim Torwarze. Potem ganiali chwilę po śląskich spodkach i stadionach, żeby na dwa koncerty wpaść na gdyński Open’er. Ostatnio jednak, już dwa razy z rzędu wybierają stolicę Małopolski.

Czwartkowy koncert panów z Pearl Jam był trzecim w mojej fanowskiej karierze. Po raz pierwszy widziałem ich przed piętnastu laty na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Wspierali ich wówczas panowie z Linkin Park. Jarałem się tym koncertem jak dzieciak, którym w sumie byłem, ale... nie podobał mi się ten koncert. Nie podobał mi się, bo miałem błędne wobec Pearl Jam oczekiwania. Spodziewałem się długowłosych dwudziestoparolatków w podartych spodniach i flanelowych koszulach.

Czekałem, aż Eddie Vedder wespnie się na konstrukcję sceny i wykona spektakularny stage dive - podobny to tego z klipu do "Even Flow". Nie dostałem tego. Nie docierało do mnie, że w 2007 r., Pearl Jam miał już siedemnaście lat, a od debiutanckiego albumu "Ten" , w którym zakochałem się po uszy, panowie z PJ nagrali jeszcze siedem pięknych płyt. Nie potrafiłem wówczas docenić, że Pearl Jam zaserwował mi kawał solidnego, dojrzałego grania. Dziś już potrafię.

Reklama

14 lipca 2022 r. zaczęli łagodnie, od "Sometimes". Nie grali tego jeszcze na tej trasie, więc tym milej, że zagrali w Krakowie. Na scenie ciemno, widać tylko zarysy muzyków. Dreszcze na plecach, bo już wiem, że są na scenie, ale nie do końca ich widzę. "Sometimes" płynnie przechodzi w "Porch" Słowa "What the fu*ck is this world running to" z miejsca nabierają mocy. Kilka taktów upłynęło, zanim światła pozwoliły zobaczyć muzyków. Zaczęło się rockowe nabożeństwo. Dopiero drugi numer, a Eddie już wymachuje mikrofonem na kablu. Mike McCready gra solo, jakby grał je po raz ostatni, a Arena trzęsie się od ekstatycznych podskoków publiczności. Jakby tego było mało, to panowie wcale nie zwolnili tempa. Zaraz po energetycznym "Porch" przeszli do "Do The Evolution"

Idę o zakład, że charakterystyczne "Hallelujah" śpiewane przez blisko 20 tysięcy gardeł dało się słyszeć w promieniu kilku kilometrów. Można było bowiem wyczuć, iż fani wiedzą, że nie przyszli tylko na koncert. Że są częścią czegoś ważniejszego. Że to spotkanie, to manifestacja solidarności z tą częścią świata, która solidarności najbardziej dziś potrzebuje. Eddie zasugerował to zresztą sam, zmieniając fragment tekstu z "This land is free", na "This land WAS free", nawiązując tym samym do dramatu w Ukrainie. Follow-upem do "Do The Evolution" było "Quick Escape". To z kolei piosenka, której polscy fani nie mieli jeszcze okazji usłyszeć na żywo. Numer z płyty "Gigaton" wywołał dzięki temu niemałą euforię tłumu, którą tylko podbił, zagrany po raz pierwszy na europejskiej części trasy, fenomenalny "Dissident" z drugiego albumu Pearl Jam. To jeden z tych numerów, które trzeba usłyszeć na żywo, żeby w pełni go docenić. Tam McCready wprost czaruje gitarowym solo, które nie jest wcale na pierwszym planie. Stanowi raczej tło dla kapitalnie skomponowanej melodii wokalu.

Publiczność jeszcze nie ostygła, a już musiała bujać się do "Buckle Up" z ostatniego wydawnictwa Pearl Jam, w którym prym wiedzie blues-rockowa gitara Stone’a Gossarda. Zaraz po "Buckle Up" arenę rozsadziły dźwięki kultowego "Even Flow". Publiczność z całych sił wspomagała Vedder w refrenie, a Mike McCready zagrał solówkę, która zawstydziłaby samego Jimmiego Hendrixa. Potem nastąpiła chwila wytchnienia. Najpierw łagodne "Seven O’Clock", a później "Immortality" z płyty "Vitalogy". To spowolnienie pozwoliło Vedderowi na kilka słów podziękowania dla wolontariuszy wspierających uchodźców z Ukrainy. Eddie wyraził w imieniu zespołu wdzięczność zarówno zrzeszonym wolontariuszom, jak i wszystkim ludziom wspierającym Ukraińców w tym trudnym czasie.

Po krótkiej przemowie panowie z PJ wrócili do rock and rolla, ale pozostali przy "Vitalogy". Publiczność oszalała, słysząc pierwsze dźwięki "Corduroy". Jak się szybko okazało, ten numer wprowadził w euforię nie tylko słuchaczy, ale też samych muzyków. Jeff Ament wariował ze swoim basem, Eddie nie szczędził strun w gitarze, a Matt Cameron grzmocił w bębny tak zapamiętale, że zastanawiałem się, czy dowiezie ten koncert do końca. Dowiózł, ale to jeszcze nie był koniec. Po "Corduroy" zespół wrócił do pierwszego albumu, a "Jeremy" rozgrzał publiczność do czerwoności.

Eddie znów pozwolił sobie na kilka słów. Wspomniał o tym, jak ważne dzisiaj jest szerzenie prawdy, zwłaszcza gdy mówi się do mikrofonu. 

"Mikrofon, niewłaściwie użyty, może stać się narzędziem wojny" - powiedział. 

"Jeśli macie mikrofon, to pamiętajcie, by mówić wyłącznie prawdę. Zatrzymajmy wojny i szerzmy prawdę" - dodał Vedder.

Po tych słowach usłyszeliśmy "Unthought Known" z albumu "Backspacer", a zaraz potem "Once" - znowu z debiutanckiego "Ten". Jakby mało było szaleństw, panowie przeszli do otwierającego płytę "Gigaton" numeru "Who Ever Said". Potem znów chwila oddechu, bo usłyszeliśmy "Hard to Imagine". Panowie z PJ grali tę piosenkę po raz ostatni w 2006 r., więc znów gratka dla polskich fanów. Nic jednak nie przebije tego, co wydarzyło się potem. Wydarzyło się bowiem "Rearviewmirror".

W całym swoim życiu nie widziałem nic równie odjazdowego. Zespół zagrał ten numer tak, jakby naprawdę chcieli "roznieść tę budę". Gitary wwiercały się w uszy, bas czuć było w trzewiach, a bębny dudniły z siłą wręcz niebezpieczną. Na tym wszystkim położył się dziki wprost wokal Eddiego Veddera, rozdzierając ściany budynku i serca słuchaczy. Tak się gra rock and rolla! Po tym jakże spektakularnym wykonaniu "Rearviewmirror" zespół zszedł ze sceny, ale nie na długo. Wrócili po kilku minutach, chociaż nie od razu wzięli się za instrumenty. Zaczęli od podziękowań. Eddie w bardzo uroczy sposób wyczytywał nazwiska zaproszonych przez zespół przedstawicielek kilku lokalnych fundacji wspierających zarówno uchodźców z Ukrainy, jak i tych, którzy za naszą wschodnią granicą pozostali. W imieniu zespołu - chociaż brzmiał, jakby przemawiał w imieniu całego świata - dziękował za zaangażowanie, determinację i miłość, z jaką fundacje niosą pomoc najbardziej potrzebującym. Piękny moment, zwłaszcza że zwieńczony cudownie zagranym "Better Man".

Kolejnym bisem była akustyczna piosenka "Elderly Woman Behind the Counter in a Small Town", którą zespół zagrał, odwróciwszy się przodem do publiczności do tej pory oglądającej plecy muzyków. Zaraz potem rozbrzmiały dźwięki charakterystycznej harmonijki w utworze "Smile", a chwilę później, Eddie usiadł przy klawiszach, żeby zagrać i zaśpiewać łagodne "River Cross". Poprosił przy tym publiczność o włączenie światełek w telefonach, co okazało się przepiękną ideą. Całą arenę wypełniły "świetliki" poruszające się delikatnie w rytm muzyki. Myślałem wówczas, że to już koniec tej nocy. Jak można lepiej zwieńczyć tak piękne spotkanie? Otóż można. Grając swój niezatapialny hymn "Alive" i zachęcając tysiące ludzi do chóralnego wyśpiewywania refrenu, by potem rozjaśnić całą arenę i zagrać "Rockin’ In The Free World" z repertuaru Neila Younga - jeden z najbardziej energetycznych kawałków w historii rock and rolla.

14 lipca 2022 r., w Krakowie nie było zatem flanelowych koszul i podartych dżinsów. Nie było crowd surfingu ani niebezpiecznych skoków z wysokości. Było za to święto muzyki, miłości, prawdy i nadziei. W Tauron Arenie odbył się wspaniały koncert grupy Pearl Jam. Czy będą lepsze? Tak. Każdy, na którym będziecie, będzie tym najlepszym.

Andrzej Kozioł, Kraków

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy