OFF Festival 2018: Relacja z trzeciego dnia. Zastrzyk nastrojowości i impreza w rytmie otwartości

Koncert Big Freedii był największym zaskoczeniem tegorocznego OFF-a /Michał Murawski /OFF Festival

OFF Festival 2018 przeszedł do historii. Trzeci dzień wydarzenia dostarczył nam jednak dwie niespodzianki: najbardziej porywający występ z całego weekendu oraz największe jego nieporozumienie.

Inaugurująca trzeci dzień festiwalu Sierść pokazała, czym są czyste emocje. W ich występie brakowało wyrafinowania kompozycyjnego: było za to multum czystych, obdartych z jakiejkolwiek nadbudowy racjonalizmu emocji oraz hałas. Trudno znaleźć stylistykę, która byłaby bardziej oczyszczająca dla muzyków. To dobry wybór na pierwszy niedzielny koncert: właśnie pod znakiem oczyszczenia dla ciała i ducha przemijały ostatnie wydarzenia podczas OFF Festivalu.

Nastrojowa rozgrzewka

Kiedy publiczność pod Sceną Muzyki Miasta publiczność rozgrzewał nastrojowy, chociaż niepokojący u podstaw Daniel Spaleniak, na Scenie Trójki pojawiła się grupa... Iowa Super Soccer. Owszem, koncert miał zagrać tam zespół tęskno, jednak z powodu nieszczęśliwego wypadku jednej z członkiń, owocującego trzydniowym pobytem w szpitalu, organizatorzy zmuszeni byli zapewnić zastępstwo. Wybór był idealny, wszak wielka scena była zdecydowanie lepszym pomysłem na wdychanie lekkich, niezbyt angażujących, ale bardzo klimatycznych, akustycznych melodii Iowa Super Soccer, aniżeli zbyt pomijana w trakcie całego wydarzenia, malutka scena Dr. Martens, na której muzycy wystąpili w sobotę. Może gdyby ta nie była ustawiona w połowie drogi między pozostałymi scenami i wepchana tuż obok strefy piwnej, ostatecznie gubiąc się przy niej, byłoby znacznie lepiej?

Reklama

Nastrojowość zapewnili też muzycy z ARRM, serwując instrumentalne, ambientowe acz silne w brzmieniu kompozycje, chociaż całościowo wypadali mało angażująco, żyjąc za bardzo w swoim świecie. To był koncert idealny na wieczór albo Scenę Eksperymentalną i gdyby dokonano takiego wyboru, wrażenia byłyby na pewno inne. Wojciech Bąkowski uniknął tego problemu grając pod namiotem i serwując miejscami dość zabawny performance: sprawiał wrażenie zupełnie pozbawionego chęci do grania, chociaż - znając artystę - wiadomo iż jest to świadomy wybór. Robotę robiły u niego co najwyżej zabawne wersy, o wiele bardziej trafne i błyskotliwe aniżeli pamiętne dokonania z czasów Niwei. Kilkukrotnie cały namiot Sceny Eksperymentalnej zresztą buchnął równocześnie śmiechem. Nie zmienia to faktu, że spokojnie koncert poznańskiego performera można było pominąć, nie czując wielkiej straty.

Czary się działy

Kandydat do jego z lepszych punktów programu? Zdecydowanie Marlon Williams. Muzyk spóźnił się co prawda kilka minut na koncert, co - jak mawiały plotki - ponoć wynikało z utrudnień na śląskich drogach, wynikających z odbywającego się tego samego dnia Tour de Pologne. Rozegranie tej sytuacji było jednak perfekcyjne: artysta pojawił się zdyszany na Scenie Trójki i serdecznie przeprosił publiczność. Chwilę później zaś podpiął szybko swoją gitarę, wziął basistę i muzycy zaczęli wspólnie śpiewać. W tym samym czasie zespół Marlona Williamsa spokojnie rozstawiał się ze swoimi sprzętami na scenie, by przy kolejnej piosence już wszyscy instrumentaliści mogli uwolnić swój potencjał.

Co tu dużo kryć: czarował ten Williams, oj, czarował. Prezentował niespotykaną swobodę na scenie, ukazywał swoje umiejętności wokalne (jak nisko chrypiał, cała publika odpłynęła w spazmach), stanowiąc zarówno dobry powód, aby wybrać się tuż pod scenę, jak i położyć się na polu przed nią. Niespecjalnie dziwi to, że grający w tym czasie na Scenie Muzyki Miasta No Age musieli pocieszać się mniej liczną publicznością. Jasne, chłopaki bardzo się starali, serwując energetyczny występ, który mógł być zaskoczeniem dla wszystkich znających ich znacznie stonowane dokonania studyjne. Z drugiej strony, Marlon energetyzował wręcz swoją niespotykaną charyzmą, a zwycięzca mógł być tylko jeden.

Bass Astral x Igo też radzili sobie świetnie z własnym electropopowym materiałem, nie tylko skutecznie zbierając przechodzących niedaleko odbiorców, ale także idealnie współpracując ze sobą na scenie. Jasne, był to kolejny koncert z zupełnie nietrafioną porą, wszak dużo w tym wszystkim było zaraźliwej klubowości, która sprawdziłaby się lepiej, gdyby tylko słońce nieco bardziej ukryło się za terenem Doliny Trzech Stawów.

Kontynuując ten wątek, ciekawe zaprezentowało się Sensations' Fix - włoska grupa znana chociażby przypadkiem miłośnikom DJ Shadowa z powodu samplowania ich utworów przez producenta - wszak nikt nie spodziewał się tego, co usłyszy. Urodzony w 1948 Franco Falsini razem z towarzyszącą mu na scenie kobietą, zamiast serwować rock progresywny, z którego kojarzony jest zespół, postanowił zamienić Scenę Eksperymentalną w... parkiet. Artyści czuli klimaty techno o wiele lepiej aniżeli wielu celujących w to młodzieniaszków, chociaż odczuwany był lekki brak rozeznania technicznego. Cóż, nie można wszystkiego mieć, ale poradzenie się z takim materiałem w wieku 70 lat bez poczucia obcowania z czymś archaicznym ze strony odbiorców zasługuje naprawdę na szacunek. Tylko pozazdrościć.

Wielkie zaskoczenia

Niewątpliwie Ariel Pink określany był mianem jednej z ważniejszych gwiazd całej tego rocznej edycji OFF Festival. Niestety, nie udźwignął tego miana. Trudno było określić czy jego ekspresja sceniczna, przypominająca naćpanego Roberta Planta, bardziej dodawała uroku występowi, czy wręcz przeciwnie: przeszkadzała w odbiorze. Im dalej w las, tym mniej było śmieszkowania, muzycznych żartów (dobrze, dobrze, bliżej końca było "Dinosaur Carebears", które nie należy do najpoważniejszych piosenek), a więcej przyjemnego psychodelicznego grania. Lepszym pomysłem było wybranie się na Clap Your Hands Say Yeah, z których aż zionęło niesamowitą pasją.

Przyznaję: występ Ariel Pinka mógł się podobać, chociaż spora w tym była zasługa materiału. Zagrany przez niego dwie godziny później DJ set był jednak nie do przyjęcia. Kurator Sceny Eksperymentalnej miał zastąpić nieobecnego w Katowicach Gary’ego Wara, przy czym równie dobrze można było ten moment wydarzenia zupełnie odpuścić. Brzmiało to jakby puszczano piosenki z odtwarzacza, przerywano je w połowie, po czym szukano kolejnej. O ile wybór utworów był odpowiedni, o tyle Pink sprawiał wrażenie zupełnie nieprzygotowanego do podjętej przez siebie roli. Problemy techniczne? Nadmierne wyluzowanie się? Trudno stwierdzić, natomiast sam Ariel uświadomił sobie dość szybko swoją kiepską sytuację, dzięki czemu występ skończył się zaledwie po kilkunastu minutach.

Największym zaskoczeniem nie było jednak ani Sensations' Fix, ani słaba forma Ariela Pinka, ale... Big Freedia. To nie był koncert - to była dzika impreza, pozbawiona wszelkich hamulców. Ta transgenderowa artystka oburzyłaby co prawda swoim koncertem bardziej konserwatywnych odbiorców, ale organizatorzy OFF Festival pokazali idealnie zaproszeniem ją na wstęp, że na czas tego weekendu Dolina Trzech Stawów stała się miejscem tolerancyjnym, absolutnie pozbawionym jakichkolwiek uprzedzeń.

Big Freedia występująca w towarzystwie DJ-a, tancerki i tancerza pokazała czym jest prawdziwy show i gdzie jest miejsce w szeregu dla pozostałych artystów, którzy deklarowali, że porwą wszystkich do pląsów. Jasne, kto by się spodziewał "Formation" Beyonce oraz "Hello" Adele w wersji bounce’owej, którym towarzyszyli nieziemsko i niemal nieustannie twerkujący swoimi pupami tancerze, w tym również mężczyzna? A co powiecie na to, że Big Freedia wzięła z publiczności kilka osób, które następnie ustawiała i kazała im pokazać na scenie swoje umiejętności bujania tyłkami? Działo się tam w zasadzie wszystko oprócz nudy. Kto wie, czy nie najlepsza godzina z całej tegorocznej edycji OFF Festivalu, na dodatek podsumowana chóralnym odśpiewaniem "I Will Always Love You" Whitney Houston. Szkoda w tym wszystkim popisującego się na Scenie Eksperymentalnej umiejętnościami grania na klawiszach, nieco kabaretowego Harry'ego Merry'ego, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Ostatnie, nie znaczy gorsze

Kapela ze Wsi Warszawa oraz Furia prezentowały po dwóch różnych stronach terenu festiwalu zupełnie inne klimaty. Autorzy "Re: akcji mazowieckiej" ze sceny głównej wdrażali w klimaty neofolkowe moc energii, pokazując, że ludyczność nie oznacza od razu przerysowanej duchologii. Wspaniały koncert świetnych muzyków, przenoszący odbiorców OFF Festivalu w zupełnie inny świat.

Furia wspaniale dotrzymywała im kroku w kradnięciu serc (i dusz) publiczności, chociaż nie można było oprzeć się wrażeniu, że Nihil ze swoją ekipą nie grali aż tak mocno, jak należało się po nich spodziewać. Nie wiem, na ile to kwestia materiału, który wyraźnie uciekał od schematów black metalu, a na ile faktu, że nagłośnienie było nieco za ciche. W każdym razie, nie da się ukryć, że Furia w tej chwili jest grupą wielką i było to słychać w zasadzie na każdym kroku.

Headlinerzy dnia? Zola Jesus ubrana w zwracający momentalnie uwagę czerwony strój nie zawiodła. Zagadywała publiczność, rzucała do nich żarty, co kontrastowało z prezentowanych przez nią materiałem. Jasne, energicznie odegranym, porywającym, ale jednocześnie kryjącym w sobie mnóstwo mroku i atmosfery, którą można byłoby ciąć nożem.

Również występ Grizzly Bear zachwycał, pokazując, że melancholijne piosenki nie muszą od razu oznaczać nudy, szczególnie gdy odegrane zostaną z takim perfekcjonizmem. Oczywiście, publiczność najbardziej czekała na "Two Weeks" i nie da się ukryć: największy przebój "niedźwiadków" był szczytowym momentem ich występu. Na szczęście muzycy nie bazowali tylko na sentymentalizmie odbiorców, prezentując także mniej znany materiał. Księżyc unoszący się tuż nad sceną tylko dopełniał wspaniałego klimatu.

Aż dziwnie po tej dawce oddechu poszło się na Jacquesa Greena. Na szczęście utrzymał on poziom rzucanych na koniec każdego dnia setów, przy czym osób na jego imprezie było zauważalnie mniej aniżeli w przypadku poprzednich dni. O dziwo, już na Grizzly Bear część publiczności zaczęła się ulatniać: prawdopodobnie przez obowiązki zawodowe nadchodzące w poniedziałek rano, bo nie dało się za bardzo na nic narzekać.

Podsumowując, line-up OFF Festival 2018 nie prezentował się może w teorii tak imponująco jak w przypadku poprzednich lat, ale w praktyce utrzymał naprawdę wysoki poziom.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy