Młodzi, starzy, bogaci, biedni, kobiety i mężczyźni, sławni oraz ci zupełnie anonimowi - każdą z tych grupa może dotknąć jedna z najbardziej dewastujących, a zarazem "egalitarnych" chorób ostatnich dekad, czyli depresja. W ostatnich latach ta podstępna i bagatelizowana zabójczyni zbiera śmiertelne żniwo również w branży rozrywkowej.
Depresja to obecnie jedna z najbardziej podstępnych i niebezpiecznych chorób naszej cywilizacji. Według prognoz Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) w 2030 roku stanie się najczęściej występującą chorobą na świecie. Już teraz na całym globie na depresję cierpi 300 milionów ludzi, w tym 1,5 miliona Polaków.
Od 40 do 80 procent chorych przyznaje, że w trakcie walki z własnymi demonami miało myśli samobójcze. Co więcej, od 20 do 60 proc. osób taką próbę podejmuje (dane Forum Przeciw Depresji).
Aż 5275 osób w Polsce w 2017 roku popełniło samobójstwo (to niemal dwukrotnie więcej zgonów niż w wypadkach samochodowych). To spadek o 900 osób w stosunku do 2013 roku, jednak według danych polskiej policji równocześnie przybyło prób samobójczych (11,1 tys. w 2017 roku do 9,8 tys. w 2016 roku).
Jeśli chodzi o dane dotyczące branży rozrywkowej, to pomocny może być raport z badań Uniwersytetu Westminsterskiego pt. "Czy muzyka może prowadzić do choroby".
71 proc. z ponad 2 tys. przebadanych profesjonalnych muzyków przyznało się do ataków paniki, natomiast 65 proc. zdradziło, że cierpi na depresję. Dla porównania w tamtym czasie do problemów psychicznych przyznawało się 19 proc. mieszkańców Wielkiej Brytanii powyżej 16. roku życia.
Zatrważających danych mógłbym przytoczyć tutaj zdecydowanie więcej, jednak jak dobrze zauważył psychoterapeuta Robert Rutkowski w rozmowie w "Dzień Dobry TVN" - za tymi statystkami kryją się ludzie i ich dramatyczne historie.
Wśród osób z problemami psychicznymi są też bogaci, sławni oraz ludzie według powszechnej opinii mający "wszystko", by czuć się spełnionym człowiekiem. Jednak jak przekonywał wspomniany Robert Rutkowski "kołdra z banknotów wcale nie daje ciepła".
Posłuchaj utworu "One More Light" Linkin Park w serwisie Teksciory.pl!
"Nawet jeżeli masz fajny samochód i mnóstwo pieniędzy, nie sprawi, że ochronią cię one od problemów psychicznych" - mówiła amerykańskiemu "Newsweekowi" wiceprezydent Amerykańskiej Fundacji Zapobiegania Samobójstwom, Jill Harkavy-Friedman. "Ludzie zakładają: 'Gdybym miał to wszystko, co gwiazdy, czułbym się świetnie'. Zdrowie psychiczne nie działa jednak w ten sposób" - dodała.
- Osoby żyjące pod dużą presją, na wysokich obrotach, w stresie są bardziej narażone na zachorowanie na depresję. Jednak jest to choroba bardzo demokratyczna - może dotknąć każdego, na każdym etapie życia, bez względu na wiek, status materialny czy wykonywany zawód - tłumaczy Interii Justyna Chatizow, prezes zarządu stowarzyszenia Aktywnie Przeciwko Depresji.
W podobnym tonie po śmierci Robina Williamsa wypowiadała się chociażby Theresa Bushe, dyrektor centrum kryzysowego w Long Island. "Nigdy nie wiemy, co dzieje się w czyimś umyśle. Ludzie zmagają się z chorobami psychicznymi i depresją (...). Być może Williams otrzymywał pomoc i uczęszczał na terapię od lat, ale pomoc często nie działa z dnia na dzień" - komentowała.
"To było kilka dni przed tym, jak mój mąż odebrał sobie życie. Myśli samobójcze tam były, ale nikt ich nie dostrzegł" - napisała żona Chestera Benningtona, publikując zdjęcie uśmiechniętego muzyka z rodziną.
Nie powinno więc dziwić, że otwarcie o swojej depresji opowiadały największe gwiazdy muzyki zarówno na świecie (Katy Perry, Selena Gomez, Kanye West, Lady Gaga, Bruce Springsteen), jak i w Polsce (Maria Peszek, Urszula Dudziak, Edyta Bartosiewicz).
Skoro przed depresją nie da się obronić sławą i pieniędzmi, dlaczego skupiam się tutaj tylko na jednej i stosunkowo niewielkiej grupie ludzi? Nie od dziś bowiem wiadomo, że artyści, zwłaszcza ci rozpoznawalni na całym świecie, mają pośredni wpływ na decyzje życiowe sporej grupy ludzi. Ich słowa i wybory oddziałują na miliony fanów. Nic więc dziwnego, że w przypadku, gdy wokalista, muzyk, aktor lub celebryta decyduje się na najbardziej tragiczne "rozwiązanie" swoich problemów, mogą znaleźć się osoby chcące pójść w jego ślady.
Mówimy tutaj o tzw. efekcie Wertera, który zyskał swoją pierwszą nazwę od publikacji książki Johanna Wolfganga Goethego "Cierpienia młodego Wertera" (1774 r.). To w niej główny bohater z powodu nieszczęśliwej miłości postanowił się zabić. Jak się szybko okazało, tytułowy bohater znalazł swoich naśladowców - tych, którzy książkę przeczytali.
Efekt Wertera, profesjonalnie nazwany samobójstwem naśladowczym, w ciągu ostatnich 244 lat zmieniał nazwę i był m.in. efektem Monroe, Cobaina, Williamsa oraz Benningtona. W 1962 roku po śmierci wspomnianej aktorki i celebrytki zanotowano wzrost samobójstw o ponad 10 procent.
Podobnie było zresztą w przypadku Robina Williamsa. Wzrost targnięć się na własne życie odnotowano w USA w ciągu pięciu miesięcy od śmierci kochanego przez miliony aktora. Jednak w tym przypadku, jak i po śmierci Kurta Cobaina w 1994 roku, media pod wpływem ekspertów, zamiast informować jedynie o samej śmierci gwiazdora, starały się podawać ważne komunikaty - numery telefonów zaufania oraz symptomy depresji.
Takie ruchy skutecznie ograniczyły liczbę naśladowców tragicznie zmarłych gwiazd, ale i sprawiły, że więcej osób zdecydowało się szukać pomocy w odpowiednich ośrodkach lub na infoliniach. Media spełniły więc jeden ze swoich ważnych obowiązków. I warto, by robiły to nadal, gdy "na tapecie" będzie śmierć kogoś sławnego.
Pęd za informacją sprawił, że we współczesnych mediach, również w tych polskich, mamy do czynienia z obsesją oglądalności i klikalności. Co tu dużo ukrywać, osobiście biorę w nim udział i niejednokrotnie grałem według tych - nie do końca przyjemnych - zasad.
Jednak w przypadku samobójstw gwiazd pora ograniczyć parcie do przodu i pomyśleć nad konsekwencjami. Media od zawsze miały funkcje informacyjną, ale w przypadku, gdy popularny muzyk, aktor lub dziennikarz odbiera sobie życie, zdecydowanie niepotrzebne, a wręcz niewskazane, jest informowanie dokładnie o każdym, nawet najdrobniejszym szczególe tego, co się wydarzyło.
"Informowanie o samobójstwie w sposób właściwy, ścisły i potencjalnie pomocny przez świadome środki masowego przekazu w wielu przypadkach może zapobiec tragicznej utracie życia przez samobójstwo" - można przeczytać w oficjalnym dokumencie Światowej Organizacji Zdrowia oraz Polskiego Towarzystwa Suicydalnego.
- Zasady opracowane przez WHO zdecydowanie przestrzegają przed gloryfikacją takiej śmierci, a nawet zabraniają mówienia i pisania o konkretnym sposobie odebrania sobie życie, w obawie o powstanie tzw. efektu Wertera czy możliwość naśladownictwa, zwłaszcza wśród młodych osób - tłumaczy nam Justyna Chatizow.
"Tego typu raportowanie w mediach jest ryzykowne dla osób, które mają już w sobie potencjał samobójczy. Dla większości ludzi przekaz będzie w porządku, jednak nie dla tych, którzy borykają się z podobnymi problemami - o nich szczególnie musimy się martwić" - opowiadała Newsweekowi Jill Harkavy-Friedman.
Nic więc dziwnego, że po tym, jak serwis TMZ.com ujawnił szczegóły samobójstwa Aviciiego, żona tragicznie zmarłego Chestera Bennigtona, Talinda, w ostrych słowach skrytykowała takie działania.