Marillion za Żelazną Kurtyną: Mandat za chodzenie po trawie

Fish (Marillion) w Polsce w 1987 r. /.

W poniedziałek (27 marca) ukazało się wydawnictwo "Marillion. The Iron Curtain 1987" - kolekcjonerski box opisujący pamiętne koncerty brytyjskiej grupy sprzed 30 lat. Autorem opracowania jest Marcin Sitko, dziennikarz, publicysta, autor muzycznych książek o The Rolling Stones i festiwalu Woodstock 1969.

W skład limitowanego boxu wchodzą m.in. książka będąca wspomnieniem polskich koncertów Marillion (liczne wypowiedzi muzyków, członków ekipy i dziennikarzy, niepublikowane zdjęcia i reprodukcje), reprodukcje plakatu z występu w Gdańsku, biletów i odtworzone w skali 1:1 wejściówki dla członków ekipy.

Z okazji premiery wydawnictwa specjalnie dla Interii tekst oparty na książce przygotował Marcin Sitko.

---

Jest rok 1987. Co prawda to schyłek "komuny", ale na ulicach polskich miast wciąż szaro. Słaba gospodarka, nieciekawe nastroje - szczególnie wśród spoglądającej coraz śmielej w stronę zachodu młodzieży. Mniej więcej w marcu w prasie zaczynają pojawiać się pierwsze informacje o tym, iż istnieje realna szansa na wizytę w Polsce zdobywającego coraz większą popularność w muzycznym świecie zespołu Marillion. Stara się o to PAGART, państwowa instytucja. Początkowo mowa jest o kwietniu lub maju, ale zespół wciąż nie wychodzi ze studia, gdzie od kilku już miesięcy rejestruje świetny, kultowy już wśród fanów album "Clutching At Straws". Po latach krytycy określą go, jako największe dzieło zespołu powstałe w "erze" Fisha.

Reklama

Wydaje się, że sprawa się oddala. W końcu jednak PAGART potwierdza - tak, przyjadą w czerwcu! To świetna wiadomość dla dziesiątek tysięcy fanów tej grupy. Fanów, którzy już od kilku lat poznają muzykę zespołu przede wszystkim dzięki charyzmatycznym dziennikarzom Programu Trzeciego Polskiego Radia, czyli popularnej "Trójki" - Piotrowi Kaczkowskiemu i Tomaszowi Beksińskiemu. W Polsce funkcjonującej za tak zwaną "żelazną kurtyną" nie można  przecież legalnie nabyć nagrań Marillion...

Mark Kelly, klawiszowiec zespołu: - Polscy fani okazali się bardzo kreatywni. Nie mogli kupić naszych płyt, więc przegrywali je na kasety - jeden od drugiego. To była masowa produkcja, zadziałała u was niczym naprawdę prężna wytwórnia płytowa. (śmiech)

- Tomek Beksiński puszczał w eter całe płyty Marillion: od pierwszego do ostatniego utworu - wspomina Katarzyna Palarska, szefowa działającego od 1985 roku w Polsce (nieoficjalnego jeszcze wtedy) fanklubu zespołu - dzięki temu można było wejść w posiadanie albumu, przegrywając go na kasetę. Tomek i inni radiowcy dobrze wiedzieli, że w jednej chwili nagrywają to na swoje magnetofony dziesiątki tysięcy ludzi w całym kraju, dlatego wydłużali przerwy między utworami, dzięki czemu można było spokojnie przełożyć taśmę na drugą stronę.

Znaczek Solidarności "w klapie" Fisha

Kaczkowski już kilka razy spotykał się z Fishem, głównie w Londynie, dokąd zdarzało mu się co jakiś czas podróżować. Dzięki niemu lider Marillion - wielki (dosłowne - mierzy grubo ponad dwa metry) Fish, jest na bieżąco z informacjami o gorącej sytuacji politycznej w Polsce. Podczas licznych konferencji prasowych zdarza mu się wpinać "w klapę" otrzymany od Kaczkowskiego znaczek Solidarności. Zwraca to uwagę zachodnich dziennikarzy, dzięki czemu informacje o tym społecznym ruchu trafiają też do zachodniej prasy muzycznej.

Beksiński jeszcze nigdy ze swoim idolem się nie widział. Tym bardziej nie potrafi doczekać się przyjazdu Marillion na jego "własne podwórko". Przecież Fish ma pojawić się w "Trójce" - audycję z nim w roli głównej będzie prowadzić Marek Niedźwiecki, a Fish dojeżdża do radia wprost z Okęcia. Audycja się udaje, a zabiegany wokalista Marillion wprost z Myśliwieckiej przewożony jest na Dworzec Centralny, skąd po siedemnastej odjeżdża pociąg do Gdańska. Tam zespół występuje w Polsce po raz pierwszy na tej trasie.

A Beksiński? Kiedy już zespół rozpocznie swoją jedenastodniową podróż po naszym kraju, nie będzie odstępował Fisha na krok. Czasami prowokując tym samym nerwowe sytuacje, jak ta - która miała miejsce w poznańskim hotelu, a spisana i uwieczniona zostanie w korespondencji z Polski przez reportera brytyjskiego "Q Magazine" Davida Hepwortha (tak, tego samego, który dwa lata wcześniej wsławił się prowadzeniem w studiu BBC koncertu Live Aid z Wembley):

"Przywalę mu!"  - prycha Fish w poznańskiej dyskotece. Celem często spotykanego gniewu Fisha jest Polak o wzroście około metra siedemdziesiąt. Chłopak chce założyć oficjalny polski fanklub Marillion i forsuje swój pomysł bardziej nalegając aniżeli używając dyplomacji. Chce, by Fish nagrał wywiad na wideo. De facto sugeruje, że jest to w pewnym sensie Fisha zobowiązanie. Frontman góruje nad petentem i z powaga, na jaką tylko go stać biorąc pod uwagę okoliczności, ripostuje: "Słuchaj synu. Nie gadaj do mnie, tak jak gada wytwórnia!".

Na szczęście jeszcze przed wylotem z Polski doszło w tym temacie do pojednania i Tomasz Beksiński otrzymał zgodę na założenie w Polsce oficjalnego fanklubu Marillion.

Katarzyna Palarska: - Tomek, Piotr Kosiński i ja, usiedliśmy do stołu, by na spokojnie porozmawiać o tym z Johnem Arnisonem (ówczesnym menedżerem Marillion) oraz Fishem. Tomek pokazał im naszą gazetkę, opowiedział o fanklubie. Byli zdziwieni, że my coś takiego tutaj robimy i to z własnej woli. Na dodatek, kiedy zobaczyli te tłumy, jakie ich u nas witały i doświadczyli tej atmosfery, uznali, że warto nam pomóc. Zadeklarowali, że postarają się nas "autoryzować". Jakie było moje zdziwienie, gdy za kilka miesięcy dostaliśmy list od głównego brytyjskiego fan clubu "The Web" z informacją, że służą nam pomocą i od tej chwili jesteśmy ich oficjalnym partnerem. W ten sposób Marillion dorobił się swojego fanklubu za "żelazną kurtyną". W kraju, gdzie nie sprzedaje się jego płyt!

Za własne pieniądze

Jak to się stało, że słynny Marillion w ogóle przyjechał do Polski i to jak się okazuje za... własne pieniądze? Tajemnicę odkrywa Andrzej Marzec, ówcześnie pracownik PAGART-u i jednocześnie osoba, dzięki której w Polsce Ludowej mogliśmy zobaczyć nie tylko Marillion. Jakiś czas wcześniej Marzec dzięki zastosowaniu podobnego "patentu" sprowadził przecież nad Wisłę wielki Iron Maiden.

Andrzej Marzec: - Dla zachodnich artystów nie były to wyjazdy specjalnie dochodowe, bowiem znając realia finansowe, nie przedstawiano nam warunków, jakie te zespoły negocjowały na co dzień z promotorami z Berlina, Paryża czy z USA. Na dodatek duże i bogate zachodnie firmy płytowe traktowały Polskę, jako miejsce, gdzie na zupełnym uboczu głównych rynków można w warunkach koncertowych przygotować zespół do wyruszenia na światowe tournée - przećwiczyć materiał, zgrać ze sobą muzyków i ekipę, czy przetestować nowy sprzęt. 

- To był najlepszy patent, jaki można było wtedy zastosować: umożliwić światowym zespołom przygotowującym się do tournée zagranie w dużych halach, a tych u nas nie brakowało - dodaje Roman Rogowiecki, dziennikarz muzyczny oraz tłumacz na trasach organizowanych przez PAGART. - Nie ma krytycznych zachodnich dziennikarzy, nikt nie da po sobie poznać, że coś nie wyszło, mało która informacja wymknie się za żelazną kurtynę. Dzięki temu polscy fani mogli tych zespołów w tamtych czasach posłuchać.

Mark Kelly: - Polska? Ten kraj po drugiej stronie żelaznej kurtyny? O, to dobrze, tam nas na pewno nie znają. Nie ma naszych płyt. Nie będzie ciśnienia. Tak myśleliśmy...

Zespół i jego menedżerowie byli przekonani, że w Polsce zastaną świetne warunki do spokojnych przygotowań. Już za kilkanaście dni rozpoczynali przecież mające potrwać dziewięć miesięcy międzykontynentalne tournée promujące "Cluthing At Straws". Szybko okazało się, że o żadnym spokoju nie będzie tutaj mowy, bo polska publiczność świetnie zna Marillion. Na dodatek jest głodna ich muzyki i gotowa do wielu poświęceń, by choć przez chwilę pobyć w pobliżu muzyków.

"Oh, to musi być straszne być Duran Duran!" - wzdychał perkusista Ian Mosley rozdając setny autograf podczas spaceru po Rynku Starego Miasta w Poznaniu. Jego słowa zanotował Roman Rogowiecki, który później zamieścił je w reportażu z wizyty Marillion w Polsce opublikowanym w popularnym w PRL magazynie "Non - Stop".

- To, co zastaliśmy u was przypominało urywki ze starych filmów, gdzie pokazuje się, jakie emocje wzbudzali w swoich najlepszych latach Beatlesi. My tego doświadczyliśmy właśnie w Polsce - wspomina dzisiaj Mark Kelly - ludzie biegli za naszym autokarem. Zatrzymywaliśmy się co jakiś czas, żeby rozdać autografy. Baliśmy się, żeby tych ludzi nie rozjechać. To nasi fani, mieliśmy dla nich ogromny szacunek.

Rozdane złotówki

Artyści otrzymywali część pieniędzy w złotówkach. Złotówka była ówcześnie zupełnie nieznaczącą walutą w Europie, niewymienialną. Wraz z przekroczeniem granicy stawała się bezwartościowym złomem i makulaturą.

Wymieniali więc pieniądze jeszcze u nas, na czarnym rynku. Na dolary, na funty  - mówi Andrzej Marzec - niejednokrotnie ich asekurowaliśmy, żeby nie trafiali na cinkciarzy, żeby ktoś ich nie oszukał. Po przyjeździe w każdym hotelu czekały na nas klucze - pokoje oczywiście wynajęte zwykle na lipne nazwiska, żeby ktoś niepożądany nie mógł dostać się do muzyka.

David Hepworth: - Z finansowego punktu widzenia ten wyjazd nie miałby najmniejszego sensu. Złotówka nie miała wtedy żadnej wartości. Opisałem w moim reportażu z Polski znamienne zdarzenie. Kiedy członkowie zespołu oddali przed samym odlotem część swoich kieszonkowych pieniędzy, których nie zdołali wydać, kobiecie sprzątającej pomieszczenia na lotnisku w Warszawie.

Ian Mosley: - Ze łzami w oczach powiedziała nam, że to jej półroczne zarobki, a my po prostu oddaliśmy jej resztę pieniędzy, które zostały nam w kieszeniach...

Nie tylko muzyka

Zespół podczas wizyty w Polsce nie tylko skupił się na "uciechach", jakie niesie ze sobą zupełna swoboda w wydawaniu złotówek, ale też głośno wypowiadał się na bieżące tematy polityczne. W Poznaniu Marillion wystąpili w dniu rocznicy krwawo stłumionych przez władzę protestów z 1956 roku. Fish ze sceny kilkukrotnie podkreślał, że dedykuje swoje utwory ludziom, którzy stracili swoje życie w tych wydarzeniach. Ani jedna relacja z występu, a pojawiło się ich w ówczesnej prasie kilkanaście, nie napomknęła nawet o tym fakcie. Kilka godzin przed samym koncertem zespół wykonał grupowe zdjęcie przed pomnikiem upamiętniającym wydarzenia.

Chwilę po tym milicja próbowała zarekwirować fotografowi "Q Magazine" film z aparatu ("na szczęście Ken Sharp podmienił w ostatnim momencie rolki i oddał i pustą!" - wspomina po latach David Heppworth), a samego Fisha spisano i wręczono mu kilkutysięczny mandat. 

- Ci milicjanci sami nie wiedzieli do końca, za co mają mnie ukarać, więc wymyślili, że dadzą mi mandat za "przechodzenie po trawie" - wspomina Fish. - To było mocno naciągane, bo akurat ja jako jedyny z zespołu stałem w tamtej chwili na chodniku... Grozili, że nas zaaresztują, jeśli się nie rozejdziemy. Byli bardzo poirytowani. Skończyło się na mandacie, moim zdaniem zdecydowanie za wysokim. Dawałem im stanowczo do zrozumienia, że jego wartość jest zawyżona.

Podczas wizyty na Śląsku (muzycy nocowali w hotelu Warszawa) zespół na własne życzenie zwiedził hitlerowski obóz koncentracyjny w pobliskim Oświęcimiu. Po kilku tygodniach od tego wydarzenia, Marillion koncertował w Niemczech. Ze sceny padły mocne słowa Fisha o konieczności pamięci o tym miejscu i jego ofiarach - nie możemy dopuścić, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło! - grzmiał w stronę kilkutysięcznej publiczności wielki Szkot.

Katarzyna Palarska: - To, że oni zainteresowali się historią naszego kraju, niecodzienną zresztą, też miało wpływ na to, że po tej trasie jeszcze więcej osób pokochało ten zespół. Ludzi w Polsce to ujęło.

Kasa się zgadza

W sumie Marillion zagrał na żywo w Polsce dla około 60 tysięcy widzów. Każdy z nich zapłacił za bilet nieco ponad dwa tysiące złotych. Kasy państwowych Estrad wzbogaciły się więc w sumie o ponad 120 milionów złotych. Gigantyczna liczba. Prywatni przedsiębiorcy, nieliczni ówcześnie - także próbowali coś "podebrać" z tego bogatego stołu. Gazety na Śląsku (zespół wystąpił dwukrotnie w Zabrzu, gdzie w ekspresowym tempie wyprzedano halę sportową o wielkości boiska piłkarskiego) głośno komentowały zakusy spekulacyjne kilku prywatnych agencji turystycznych, które czując koniunkturę zawczasu wykupiły bilety w Śląskiej Estradzie odsprzedając je później fanom z kilkusetzłotową "prowizją".

Jak podkreślają ówcześni organizatorzy życia kulturalnego - tego typu koncerty nie wiązały się z żadnym ryzykiem finansowym. Ludzie rozszarpywali bilety na pniu. Nie inaczej było w przypadku Marillion i ich pierwszej i jedynej wizyty za "żelazną kurtyną", którą sami muzycy chętnie do dzisiaj wspominają. Od tamtego czasu i Fish i Marillion koncertują u nas regularnie i zawsze mogą liczyć na pełne sale.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Marillion
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy