Książki muzyczne. "Zanim pójdę. Długa droga zespołu Happysad": Ludzie lubią niedoskonałość [RECENZJA]

Wokalistą zespołu Happysad jest Kuba Kawalec /Karol Makurat /Reporter

"W 2002 roku w Skarżysku-Kamiennej (…) wyszła płyta demo lokalnego zespołu Happysad" - tymi słowami zaczyna się książka "Zanim pójdę. Długa droga zespołu Happysad". Czy długa? Może, w końcu trwa już 20 lat. Ale na pewno nie kręta, bo fanki pod sceną mieli jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty.

Na początku autorka - Żaneta Gotowalska - wyjaśnia, jak doszło do powstania tej książki. Że pojechała na pierwszy koncert, że takie przeżycie, że piski pod sceną. "Oho! Patos i zachwyt alert!" - myślę sobie. Uspokajam się, kiedy stronę dalej wytyka Kubie Kawalcowi "spadanie w dół" w tekście "Zanim pójdę". Może jednak nie będzie tak źle?

No i faktycznie nie było. Zaczyna się jak zawsze - grupa chłopaków z małego miasteczka chciała po prostu grać. Najpierw występowali w lokalnych klubikach, później szło im coraz lepiej, aż doszli do wyprzedawania największych klubów i grania dla tysięcy fanów pod plenerowymi scenami. 

Reklama

Są jednak tutaj też gorzkie rozliczenia z wydawcą, który wykorzystał niedoświadczenie małolatów, z producentem, przez którego premiera płyty musiała być kilkukrotnie przekładana, ale też ze sobą nawzajem. Bo choć Happysad przez wielu uważany jest za grzecznych "harcerzyków", to nie brakowało u nich historii z alkoholem, bijatykami i kłótniami, które doprowadziły do momentu, kiedy pomyśleli: "To koniec".

"Zanim pójdę. Długa droga..." to też kopania ciekawostek. Historię i twórczość Happysadu znam całkiem nieźle, ale sama kilka razy pomyślałam: "Serio tak było?!". Można nawet dowiedzieć się, na które tory i kolejowy most prowadzą wszystkie drogi i kto mieszkał w ostatnim bloku w mieście.

Dodatkowym atutem są "szare kartki". Wstawki z cytatami ze starych wywiadów, "lista nieobecności", czyli spis koncertów, które Happysad zmuszony był odwołać, ale też wypowiedź psychiatry, tłumaczącego, dlaczego zawód muzyka nie jest taki ekstra, jak sobie wszyscy wyobrażają. W kilku rozdziałach pojawiają się wypowiedzi fanów - i te przychylne, i te trochę mniej. Oryginalne. Duży plus.

Często przewija się stwierdzenie, że siłą Happysadu jest jego autentyczność. To, że chłopaki nadal czasem witają się słowami "Cześć, jesteśmy Happysad, ze Skarżyska". I tę szczerość w książce też widać. Mogliby udawać, że od początku wszystko było idealnie. Ale nie - oni opowiadają historię, w której finale pijany Kuba Kawalec musiał zostać zaniesiony (dosłownie!) do pokoju, a później zapłakany, mówił w ramię Łukasza Ceglińskiego, że się boi.

Mogliby napisać, że do wszystkiego doszli sami, ciężką pracą i wyrzeczeniami. Z jednej strony tak, ale z drugiej nie zabrakło podziękowań dla wielu osób, które spotkali na swojej drodze - właścicieli skarżyskiego klubu "Semafor"Krzysztofa Zawadki, członków Kultu czy Krzysztofa "Grabaża" Grabowskiego. 

Z tym ostatnim zresztą zażyłość widać cały czas - wystarczy wspomnieć, że na "Odrzutowcach i kowerach" znalazło się "Stąpając po niepewnym gruncie" Pidżamy Porno, a i Grabaż w "I Can't Get No Gratisfaction" śpiewał: "Ten co śpiewa w Happysadzie / się porzygał na wywiadzie"...

Poza tym chłopaki, które znają się od dzieciaka, spędzają ze sobą większość dni w roku i nadal mówią do siebie "Łukaniu" czy "Kubańczyk", chyba muszą być w porządku, co?

Po jednej z kłótni między muzykami wokalista zespołu powiedział: "Ten Happysad to najfajniejsza rzecz, jaka każdemu z nas wyszła, i trudno sobie wyobrazić, żeby ktoś zrobił coś fajniejszego". To ostrzeżenie, panowie: cieszcie się, że Żaneta Gotowalska nie jest profesjonalnym muzykiem, bo książka o was wyszła jej bezbłędnie. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Happysad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy