King Diamond ma 60 lat

Dokładnie 60 lat temu, 14 czerwca 1956 roku, w Kopenhadze na świat przyszedł Kim Bendix Petersen, znany światu jako King Diamond, jeden z najlepszych metalowych wokalistów wszech czasów.

King Diamond w swoim trupim makijażu
King Diamond w swoim trupim makijażu 

Z okazji 60. urodzin Kinga Diamonda tylko na stronach Interii możecie zapoznać się z obszernymi fragmentami trzeciego rozdziału "Mercyful Fate" z głośnej książki "Black Metal - Ewolucja kultu", która już wkrótce trafi do polskich księgarń.

---

Spośród wszystkich zespołów pierwszej fali, weterani z duńskiego Mercyful Fate znajdują się, w sensie muzycznym, najdalej od tego, co większość ludzi uznaje dziś za "black metal". Na czele grupy powołanej do życia w 1981 roku stanął wokalista Kim Bendix Petersen, który pseudonimem King Diamond posługiwał się odkąd chwycił za gitarę w heavy-rockowej formacji Brainstorm, na co swój wpływ miała obawa, że fani nie poradzą sobie z poprawną wymową duńskich nazwisk. Po rozpadzie Brainstorm, Diamond zaczął rozglądać się za nowym zespołem i, znalazłszy ogłoszenie grupy poszukującej wokalisty, podjął zuchwałą próbę "zakotwiczenia się jako wokalista-ukośnik-gitarzysta", mimo iż nigdy wcześniej nie śpiewał. Mowa o Black Rose, zespole który umożliwił Diamondowi nie tylko zadebiutowanie w roli wokalisty, ale i dał pierwszą szansę eksperymentowania z tematyką grozy i scenicznym widowiskiem, z których zasłynął w późniejszych latach.

"Zagraliśmy trochę koncertów, a dzięki naszym popisom scenicznym i mocno chałupniczym rekwizytom, zyskaliśmy nawet pewną renomę" - elokwentnie wyjaśnia wokalista swoim łagodnym głosem. "Mój stary kumpel był pracownikiem dużej rzeźni, braliśmy więc od niego świńską krew i flaki, którymi wypychaliśmy kukłę, by następnie rozpruwać ją na scenie, a wyciągnięte wnętrzności ciskać w publikę. Pracowałem kiedyś jako technik laboratoryjny i - mówiąc eufemistycznie - 'pożyczałem’'sobie materiały, z których domowym sposobem robiliśmy bomby. To było głupie i niebezpieczne, ale sprawiało nam sporo uciechy, no i tak właśnie, nawet na tamtym etapie, zasłynęliśmy z szalonych występów".

Za powstaniem Black Rose stał gitarzysta Hank Shermann (Rene Krolmark, później znany jako Hank De Wank), muzyk Brats, punkowo-hardrockowej grupy, która miała już na swoim koncie jeden album dla CBS, trafnie (by nie rzec oryginalnie) zatytułowany "1980", wydany dokładnie tego samego roku. Płyta spotkała się z mieszanym odbiorem, głównie za sprawą wokali, za które odpowiadał basista Yenz, wkrótce rozpoczęto więc poszukiwania wokalisty z prawdziwego zdarzenia.

"Ich styl - tłumaczy Diamond - był wypadkową heavy metalu i punku, ale kiedy do niech dołączyłem, umówiliśmy się, że będziemy grać heavy metal, a nie punk, że przygotujemy nowy materiał i tylko na nim skupimy swoja uwagę. Zagraliśmy kilka koncertów i nagraliśmy demówki dla CBS z myślą o nowym albumie Brats, ale gdy je przesłuchali, zaczęli panikować i oznajmili nam, że w żadnym razie nam tego nie wydadzą i że musimy wrócić do bardziej popowego heavy metalu, bardziej przystępnego grania w stylu pierwszego albumu. To wtedy ja i Hank postanowiliśmy odejść i zacząć szukać muzyków do własnego zespołu".

Ostatnie nagranie Brats, taśma z próby z Diamondem na wokalu, pokazało, że zespół już wtedy zmierzał w kierunku wyraźnie mroczniejszego heavy metalu, a wiele spośród tamtych utworów, choć pod zmienionymi tytułami, stało się z czasem numerami Mercyful Fate. Główną inspirację stanowił wówczas Judas Priest, co w późniejszych wywiadach potwierdził sam Shermann. Podobieństwa te słychać było nie tylko w galopującym tempie, skłonnościach do grania progresywnego blues rocka, misternych kompozycjach i dzikiej chwytliwości, ale i głosie Kinga Diamonda, który dorównywał imponującej skali Roba Halforda, wynosząc falset na nieznane dotąd wyżyny.

"Za sprawą Deep Purple chciałem śpiewać jak Ian Gillan" - wyjaśnia Diamond. "Pamiętam, że na jednym z naszych koncertów, któryś z fanów powiedział mi: 'Powinieneś skupić się na falsecie, bo w tym kilku fragmentach, w których śpiewasz w ten sposób, brzmi to naprawdę super'. Nie miałem bladego pojęcia, co znaczy to słowo, musiał mi wyłożyć, co to w ogóle jest. Zacząłem więc częściej ćwiczyć, żeby mieć nad tym większą kontrolę, móc utrzymać dźwięk, śpiewać na większym luzie i nie wracać za każdym razem do domu pozbawiony głosu".

Choć ostatnie podrygi Brats mogły wskazywać muzyczną przyszłość Mercyful Fate, nie przygotowały świata na istotną zmianę wizerunku, jaka dokonała się na przestrzeni kilku miesięcy dzielących aktywność obu zespołów. Już bez przymusu chodzenia na kompromisy, grupa mogą poświęcić się bardziej swoim okultystycznym i ociekającym grozą zainteresowaniom. Diamond zaczął występować na scenie z mikrofonowym statywem zbudowanym z ludzkich kości udowych i nakładać na siebie upiorny, czarno-biały makijaż, często ozdabiany odwróconym krzyżem, robiąc wiele, by zachęcić przyszłych adeptów black metalu do używania powszechnie znanego dziś corpsepaintu.

Diamond, nie pierwszy muzyk, który wykorzystywał na scenie tego rodzaju make-up, podążył śladem Alice Coopera, The Misfits, The Damned i Kiss, artystów i zespołów z lat 70., ci zaś wzorowali się na niezrównanym Arthurze Brownie, ekscentrycznym angielskim rockmanie i jego niezwykłym, przypominającym corpsepaint wyglądzie z okresu wydanego w 1968 roku debiutu "The Crazy World Of Arthur Brown".

"Makijaż robiłem sobie [już] za czasów Brainstorm" - wspomina Diamond. "Kiedy zobaczyłem Alice Coopera na trasie promującej 'Welcome To My Nightmare', postanowiłem: 'Jeśli kiedyś trafię do jakiegoś zespołu, będę się malować', może nie tak jak on, ale chciałem nosić make-up, robiło to bowiem na mnie piorunujące wrażenie; uważałem, że każdy, kto patrzy na scenę i widzi to, co ja, czuje pewnie to samo. Wyglądał dla mnie jak ktoś nierealny, jak ktoś nie z tego świata i wydawało mi się, że gdybym zdołał wejść na scenę i dotknąć jego buta, pewnie rozpłynąłby się w powietrzu".

Tak oto Fate stał się pierwszym zespołem, który zaprzągł tę estetykę w stanowczo metalowy (aniżeli rockowy) kontekst, nie rezygnując przy tym z wyznaczania nowych horyzontów, sięgając w swojej twórczości nie tylko do satanistycznej tematyki, ale i przenosząc ją na rzeczywistość - King Diamond (bodaj jako pierwszy metalowy muzyk) oficjalnie przyznawał się do bycia satanistą, a konkretnie wyznawcą tej formy satanizmu, którą w "Biblii Szatana" przedstawił Anton LaVey. Diamond był też jednym z nielicznych muzyków rockowych, z którym LaVey miał bezpośredni kontakt; mało tego, najwyższy kapłan zaprosił go nawet do siebie.

"Miałem szczęście być zaproszonym do Kościoła Szatana w San Francisco, w którym spędziłem całą noc w towarzystwie Antona LaVeya... W sali rytualnej spędziłem z nim dwie godzimy, w czasie kiedy miał do niej wstęp tylko on. Przywracali jej energię i wydaje mi się, że byłem jedynym, którego wpuszczono do środka od dwu i pół roku. Bardzo ciekawe przeżycie, podczas którego zostaliśmy... nie powiem, że bliskimi przyjaciółmi, ale przyjaciółmi, którzy mają wobec siebie duży szacunek, czemu zresztą dał wyraz w swoich autobiograficznych tekstach... Nigdy nie zapomnę tamtych doświadczeń, tego, jak poważnie podchodził do wszystkiego, co pisał, a jednocześnie aury, którą emanował i poczucia humoru, jaki posiadał, to ostatnie w szczególności".

Podobnie jak u Venom, między wymyślanymi przez zespół tekstami a szczerymi satanistycznymi poglądami, istniał wyraźny podział. Podczas gdy filozofia LaVeya nie opierała się na wierze, a tym bardziej czczeniu spersonifikowanej chrześcijańskiej postaci diabła, w tekstach Diamonda szatan występował najczęściej w bardzo tradycyjnej roli. Utwory takie jak "Satan’s Fall" przedstawiają Lucyfera jako ucieleśnienie zła, uzupełnione rogami i świecącymi oczami, z radością przyjmującego ofiarę z nowo narodzonego dziecka, coś zupełnie odmiennego od poglądów reprezentowanych przez Diamonda.

"Dziennikarze bez przerwy pytali mnie: 'Czy naprawdę jesteś satanistą?'" - tłumaczy wokalista. "Na co odpowiadałem i do dziś to robię: 'Najpierw powiedz mi, co znaczy dla ciebie satanista, bo inaczej nie jestem w stanie odpowiedzieć ci zgodnie z prawdą'. Jeśli uważasz satanistę za kogoś, kto - jak często przedstawiają to chrześcijanie - składa w ofierze zwierzęta, najchętniej chciałby dopaść jakiego niemowlaka i posmakować krwi, wtedy nie, bo to obłęd i czyste szaleństwo. To nie ma nic wspólnego z traktowaniem innych z szacunkiem, jakim sam chciałbyś być obrażony, zatem nie, w tym wypadku na pewno nie jestem satanistą. Jeśli zaś odnosisz się do filozofii, którą przedstawił w swojej książce LaVey, to owszem, żyłem według jej zasad nawet zanim ją przeczytałem i skoro to czyni mnie satanistą, w takim razie nim jestem".

Choć nie ulega wątpliwości, że Diamond rozdzielał sferę własnych przekonań od bardziej tradycyjnego, utrzymanego w stylu grozy, chrześcijańskiego pojmowania satanizmu, którym charakteryzowały się utwory Mercyful Fate, wiele z tych subtelności umknęło zapewne uwadze ówczesnych fanów zespołu. Istnienie zespołu utrzymującego związek z bezbożną materią, którą zajmował się we własnej twórczości, przydało gatunkowi autentyczności, będąc zarazem oczywistym paliwem dla postaw przyjętych przez wiele przyszłych formacji. Granica została wyznaczona; od tej chwili istniały zespołu, które wierzyły i praktykowały satanizm, oraz te, które jedynie o nim śpiewały.

Mając to wszystko na uwadze, ciekawym wydaje się fakt, że Mercyful Fate dostał swą szansę na falach Radio 1, głównego kanału muzycznego BBC. Przetasowawszy swe szeregi na przestrzeni licznych demówek i publikowanych własnym sumptem materiałów, grupa ugruntowała skład, w którym do Kinga i Hanka dołączyli perkusista Kim Ruzz, były gitarzysta Brats Michael Denner oraz basista Timi "Grabber" Hansen (członek powstałego na gruzach Brats z inicjatywy Dennera zespołu Danger Zone, w którym udzielali się również Shermann i Diamond). Grupę zaproszono do zagrania w audycji Friday Rock Show, w czym zasługa kolegi, który pomagał w rozprowadzaniu ich demówki, zapewniając Mercyful Fate osiem godzin w studiu celem nagrania trzech utworów: "Evil", "Curse Of The Pharaohs" i "Satan’s Fall".

Transmitowany program przykuł uwagę małej holenderskiej wytwórni Rave-On, która zaprosiła ich do siebie na nagranie czteroutworowej EP-ki "Mercyful Fate", nazywanej często "Nuns Have No Fun", od tytułu drugiej kompozycji i tożsamej z nim okładki. Na EP-ce (uzupełnionej utworami "A Corpse Without Soul", "Doomed By The Living Dead" i "Devil Eyes") nie zabrakło szalonych solówek i żywiołowych wokali, którymi zespół miał już wkrótce zasłynąć. W porównaniu z późniejszymi dokonaniami grupy, zawarte na niej riffy ujawniają jednak większy wpływ hard rocka, dopełniony wyraźnym klimatem NWOBHM (New Wave Of British Heavy Metal). Na tle późniejszych albumów, nagranie to jest też zdecydowanie surowsze, co - jak wyjaśnia wokalista - wynikało po prostu z braku czasu.

"Wszystko trwało dwa dni. Przygotowaliśmy mnóstwo rzeczy, wokale wspierające, dogrywanie solówek, harmonie, ale na miejscu nie było już na to czasu. Co do wokali wspierających, okej, [powiedzieli, że] możemy dodać jeden - no cóż, nie taki był plan, sęk w tym, że nie było czasu [na nic innego]. Weźmy Hanka, kiedy nagrywał to długie solo we wprowadzeniu do "A Corpse Without Soul", zrobił kilka podejść, ale nie był do końca zadowolony, producent stwierdził jednak: 'Dobra, nie ma czasu na takie pierdoły, zagraj to i cokolwiek z tego wyjdzie, zostaje, przykro mi'. No i dokładnie to słychać!".

Pomimo swoich ograniczeń, EP-ka spotkała się z przychylną reakcją, doprowadzając do podpisania dwupłytowego kontraktu z Roadrunner Records, którego pierwszą połowę wypełniła wyśmienita "Melissa" z 1983 roku. Nieskończenie efektowniejszy niż EP-ka, acz wciąż nasiąknięty wyjątkową atmosferą, album ten raz jeszcze uwidocznił oczywistą inspirację Judas Priest, zwłaszcza ich wczesnymi płytami, tak pod względem pracy dwu gitar prowadzących, jak i obecności progresywnego szlifu. W przeciwieństwie jednak do melancholii znanej z albumów takich jak "Sad Wings Of Destiny", na "Melissie" ustępuje ona miejsca przeraźliwie złowrogiej aurze odzwierciedlającej teksty, w których często powtarzające się słowo "szatan" elektryzuje do dziś, szczególnie za sprawą klarowności wokali Diamonda. Od samego początku punkt ciężkości przenosi się od okrucieństwa i makabry - z rozpoczynającym płytę utworem "Evil", snującym opowieść o powstałym z grobu piekielnym najemniku - po mord i mękę śmiertelników.

"Z czasem nauczyłem się lepiej wyrażać siebie, lepiej przedstawiać to słowem" - przyznaje Diamond. "Dostawałem pytania w rodzaju: 'Ten numer Evil, co to właściwie jest, popierasz to, chcesz być tak samo nikczemny, jak postać z tego utworu?'. Nie, nic z tych rzecz. Napisałem go po to, żeby odbywać takie rozmowy jak ta".

Cokolwiek było rzeczywistym motywem powstania tych tekstów, rozmach takich utworów jak numer tytułowy i 11-minutowy "Satan’s Fall" pozostaje bezsporny, jeszcze większej głębi nadają zaś całości wpływy muzyki klasycznej, które nierzadko dochodzą do głosu w partiach gitar wraz długimi instrumentalnymi pasażami spotykanymi nawet w bardziej chwytliwych kompozycjach w guście fascynującego i z powodzeniem przerobionego przez Metallikę "Curse Of The Pharaohs". Nieco zapomnianym klasykiem wydaje się również utrzymana w czarno-czerwonych barwach okładka, na której w niemal abstrakcyjny sposób przedstawiono coś, co zapewne należałoby uznać za żywy szkielet demonicznego stwora.

Co ciekawe, tytuł "Melissa" wziął się od imienia, które Diamond wiązał ze sprezentowaną mu ludzką czaszką, artefaktem wykorzystanym jako inspiracja dla utworu tytułowego. Klęczący przed satanistycznym ołtarzem i opłakujący śmierć - jak można wnioskować - zabitej za czary kochanki, protagonista przedstawiony w tym utworze poprzysięga zemstę na księdzu, który najwyraźniej stał za jej śmiercią.

"Tę czaszkę dostałem w tym samym czasie co kości, których używałem jako mikrofonu" - wspomina Diamond. "Dał mi je mój brat, który jest ode mnie trzy lata młodszy. Ojciec jednego z jego kumpli ze szkoły był doktorem, który uczył studentów medycyny przeprowadzać operacje na zmarłych dawcach, i kiedy skończyli zajęcia, usunęli skórę z kości i wsadzili je do worków, z czego część ojciec przyniósł do domu dla syna. Czaszka pochodzi jednak z pewnego starego cmentarza. Miejsce znajdowało się na klifach, które ulegały erozji, a w pobliżu stały kościoły - zresztą na tym samym urwisku nakręciliśmy teledysk do 'Uninvited Guest' [Kinga Diamonda] - no i te skały powoli podmywało, on zaś znalazł ją na dole, w miejscu w którym klif stykał się z plażą, więc najwidoczniej te groby niszczały i [tu Diamond niesamowicie wiernie naśladuje odgłosy grzechoczących o skałę kości] po prostu pospadały. Była to jednak wyjątkowo osobliwa czaszka, a jej posiadacz musiał dostać kiedyś potężny cios w czoło, z którego wyzierała zarośnięta dziura wielkości dwudziestopięciocentówki, człowiek ten nie umarł więc [od odniesionej rany], a ja zachodziłem w głowę, cóż też mogło go spotkać. I choć, rzecz jasna, nie była to żadna czarownica, zacząłem się zastanawiać: 'Hej, wyobraź sobie, jakby to faktycznie była jakaś wiedźma', i wtedy nagle przyszło mi do głowy to imię, Melissa".

Z kolejną godną zapamiętania okładką (drugą rogatą czaszką diabla, tym razem ukazaną bardziej czytelnie, wskazującą z płomieni palcem na osobę patrzącą), zespół przypomniał o sobie w 1984 roku albumem "Don't Break The Oath". Łagodząc nieco progresywne bluesrockowe zapędy, album, mimo wzbogacenia brzmienia o sporadyczną pracę klawiszy, okazał się cięższy i bardziej agresywny od poprzednika, często zapędzając się w stronę thrash metalu, przy jednoczesnym zachowaniu szturmów dwu gitar na wzór Judas Priest/Iron Maiden. Pełniejsza produkcja - owoc 18 dni spędzonych w studiu, o sześć więcej niż w przypadku "Melissy" - bez wątpienia wzmogła siłę i tak już muskularnych riffów, zaś wokale Diamonda pozostały niezwykle obrazowe, a jego skala głosu imponowała jak zawsze.

"Największa różnica polega chyba na tym, że 'Don't Break The Oath' jest trochę bardziej techniczny, nagraliśmy więcej różnych rzeczy, mieliśmy bowiem więcej czasu, mogliśmy więc zrealizować więcej pomysłów. Jest na nim więcej bardziej rozbudowanych partii chórów i gitarowych wstawek, mieliśmy na miejscu klawiszowca, którego grą wzbogaciliśmy kilka utworów, a także klawesyn dodany do 'Come To The Sabbath', ogólnie było tego więcej. Aranżacje były obszerniejsze, przez co miksowanie tego wszystkiego sprawiło więcej trudności, uważaliśmy to jednak za naturalny postęp. Inną różnicą było to, że ja i Michael mieliśmy na tym albumie kilka własnych utworów. Razem z Michaelem napisałem 'Gypsy' i 'To One Far Away', stąd nasz wkład w komponowanie materiału był nieco większy".

Na przekór komercyjnemu sukcesowi obu albumów i uznaniu krytyków, Mercyful Fate okazał się raczej krótkotrwałą przygodą, przynajmniej w swym pierwotnym wcieleniu. Po wydaniu "Don’t Break The Oath" Diamond opuścił zespół (wraz z Michaelem Dennerem i Timim Hansenen), by poświęcić się, trwającej do dziś, solowej karierze, opartej na formule koncepcyjnych albumów grozy, na czele z klasykami takimi jak "Abigail" i "'Them'". Hank tymczasem stworzył Fate, hardrockową formację, która, choć Shermann odszedł z niej po drugim albumie, działa do dziś.

"Poszło o różnice na tle muzycznym" - wyjaśnia Diamond. "Był Hank, a potem Mercyful Fate, czyli cała reszta. Nagle okazało się, że nasze gusty muzyczne są zupełnie inne. To Hank radykalnie zmienił swoje upodobania i wcale nie chcę się tu z niego nabijać, bo przecież łączy nas przyjaźń, a on sam dobrze wie, jak to wyglądało. Obracał się w pewnym kręgu ludzi, którzy namiętnie słuchali disco i oglądali funkowe zespoły, a on chciał, żeby część z tego funkowego stylu Mother’s Finest przenieść do naszej muzyki oraz nadać jej nieco bardziej popowy charakter. Któregoś dnia zorganizowaliśmy spotkanie i gdy przedstawialiśmy sobie nasze nagrania demo, doznaliśmy szoku. A że Hank był kawalarzem - paru z nas lubiło płatać sobie różne figle - myśleliśmy, że to żart, typu: ‘No dobra, a teraz włącz coś na poważnie, to nawet zabawne, ale daj już spokój’.

Problem w tym, że on był śmiertelnie poważny. ‘Jaja sobie robisz? Coś ty sobie do cholery wyobrażał?’ - po prostu zdębieliśmy. Podejrzewam, że widział to tak, że ja i Michael Denner skomponujemy muzykę na jedną stronę płyty - 'stronę Mercy' - a on na stronę Fate. Tak, jakby to były dwa odrębne zespoły. "Żarty sobie robisz?" Nigdy bym na coś takiego nie poszedł, to byłoby tak, jakbym odlał się na siebie i swoich fanów. W życiu nie zrobię czegoś, w co nie wierzę. On zaś podchodził do tych kwestii tak samo jak ja. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Gdyby którykolwiek z nas prostytuował się w ten sposób, nic dobrego by z tego nie wyszło.

Zespół odrodził się w końcu w 1992 roku, by rok później w oryginalnym składzie, prócz perkusisty Ruzza, oddać w ręce fanów "In The Shadows", album na którym w ponownie zarejestrowanej wersji "Return Of The Vampire", utworu jeszcze z demówkowego okresu działalności grupy, na perkusji zagrał Lars Urlich z Metalliki (oddany fan i krajan). Dwa następne albumy, "Time" i "Into The Unknown" (1994 i 1996) powstały bez basisty Hansena, a dwa kolejne, "Dead Again" i "9" (1998 i 1999), poprzedziło odejście Dennera, zanim zespół ponownie zakończył działalność. Nie tak dawno popularność wyjątkowo udanej gry wideo "Guitar Hero" wskrzesiła "klasyczny skład" (znów bez perkusisty Ruzza) w celu ponownego nagrania utworów "Evil" i "Curse Of The Pharaohs" na potrzeby odsłony "Guitar Hero: Metallica", czego powodem było zaginięcie oryginalnych taśm matek. Mimo wszystko, choć późniejsze produkcje warte są głębszej analizy, nie ma wątpliwości, że to przede wszystkim pierwsze trzy oficjalne materiały zespołu zmieniły oblicze metalu, przyczyniając się zarazem do powstania powoli kształtującej się sceny blackmetalowej.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas