Ireneusz Iredyński: "Ten człowiek pisze tak, jak żyje!"

Ireneusz Iredyński zmarł w wieku 46 lat /Karewicz /AKPA

Był poetą, dramaturgiem i autorem tekstów piosenek. "Jest pierwsza liga i jest druga liga, i trzecia, jak w piłkarstwie. W pierwszej lidze, mówię o sztukach, gra Mrożek, ja i Różewicz ewentualnie" - mówił. I faktycznie w latach 70. i 80. był jednym z najbardziej rozchwytywanych artystów w Polsce i na świecie. Był za to na pewno jedynym, którego książką Władysław Gomułka walił ze złością w blat mównicy podczas zjazdu PZPR.

Kiedy Ireneusz Iredyński uciekał z Kresów w głąb Polski, miał zaledwie sześć i pół roku. Towarzyszyły mu trzy ciotki i babcia. Ojciec był "dwójkarzem", oficerem wywiadu Wojska Polskiego, matka (prawdopodobnie Żydówka) uciekła przed prześladowaniami. Z ojcem spotkał się prawie dziesięć lat później, matkę ostatni raz widział, gdy w 1943 roku wymykała się z rodzinnego domu w Stanisławowie.

Wraz z czterema opiekunkami osiedlił się w Bochni. Gdy miał 14 lat, w drzwiach bocheńskiego mieszkania stanął ojciec. Iredyńscy nie mogli się dogadać. Antoni traktował Irka surowo, bo bał się, że ten "zniewieścieje, wychowywany przez kobiety".  Kilka miesięcy później zdecydował się na ucieczkę z domu. Zatrzymał się w Krakowie, gdzie utrzymywał się z pieniędzy wysyłanych przez ciotkę i tych wygranych podczas wieczorów pokerowych. Później, w dorosłym życiu, pytany o relacje z Antonim, powie tylko: "Ojciec? Ten pie...ny dwójkarz mnie lał. I słusznie...".

Reklama

Jako 16-latek zadebiutował pierwszym wierszem. Szybko zyskał miano krakowskiego "młodego gniewnego". Skłonności do alkoholu, powodzenie u kobiet i nieokiełznany talent sprawiły, że stał się głównym wrogiem ugruntowanego już środowiska literackiego. "Iredyński urósł fizycznie, rozrósł się i podwyższył, tak więc jest tego świństwa parę kilo więcej" - pisał Sławomir Mrożek w jednym z listów do Stanisława Lema. "Boże, stworzyłeś mnie Polakiem, więc dlaczego nie stworzyłeś mnie Iredyńskim?" - pytał autor "Tanga" kilka lat później.

Jeszcze zanim Iredyński wkroczył w dorosłość, poznał swoją przyszłą żonę - Marię Kapelińską, nazywaną przez wszystkich Maszą. Spotkali się pewnego wieczora w krakowskim Teatrze Cricot 2, gdzie Masza, studentka ASP, uczęszczała na próby. Gdy osiągnął pełnoletność, wzięli ślub cywilny i zamieszkali w pokoju w Domu Literatów przy ulicy Krupniczej 22. Starali się o własne mieszkanie, jednak jedna z mieszkanek budynku zaprotestowała, by młode małżeństwo pisarza i malarki miało wchodzić do domu tą samą klatką co ona. Związek nie był łatwy zwłaszcza dla Maszy. Wiecznie imprezujący, cieszący się powodzeniem, 18-letni Irek przyprowadzał do ich pokoju dopiero co poznane kobiety. W końcu zdradzana żona zdecydowała się na ucieczkę do Warszawy pod nieobecność Iredyńskiego. Zawiadomiony o jej wyjeździe pisarz zdążył jeszcze złapać ją na dworcu. "Czekam. Wrócisz" - powiedział, wręczając Maszy bukiet róż.

Rok później Irek również wsiadł do pociągu do Warszawy. Tam trafił w środowisko skupione wokół pisma "Współczesność". "Razem czuliśmy się wolni i szczęśliwi. Redakcja, knajpa, kawiarnia w większości zastępowała nam dom rodzinny. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że byliśmy ostatnią cyganerią XX wieku"  - wspominał Zbigniew Irzyk. Krytyczniej oceniała ich jedna z publicystek "Życia literackiego", Alicja Lisiecka: "Najzdolniejsi przedstawiciele młodej prozy, ukazującej świat sfrustrowanych nygusów z artystycznej bohemy, egzotykę złodziejską i chuligańską oraz erotykę młodych troglodytów (...) solidaryzują się ze swoimi knajackimi bohaterami, z bandą lumpów, waluciarzy, rzezimieszków i pijaków, zboczeńców i sadystów, którzy wypełniają karty ich książek".

W tamtym czasie był już obserwowany przez Służbę Bezpieczeństwa. To nie przeszkadzało mu w codziennych maratonach po warszawskich knajpach. Mimo alkoholizmu nie zapominał jednak o kulturze osobistej. Niejednokrotnie wchodząc do baru, przedstawiał się, po czym pokazywał na siedzącego w rogu mężczyznę ze słowami: "A to mój ubek". Czasem nawet stawiał im kieliszek wódki. Lisiecka swój artykuł o towarzystwie zatytułowała: "Seks, anarchia, literatura". I trudno jej tutaj wytknąć jakiś błąd.

Zakrapiana sielanka trwała do 1963 roku. Podczas Plenum KC PZPR Pierwszy Sekretarz Władysław Gomułka trzymał w ręku dopiero co wydany egzemplarz "Dnia Oszusta". "Ten człowiek pisze tak, jak żyje!" - miał wykrzyczeć z mównicy. Od tej pory zaczęła się nagonka na młodego gniewnego. Później spytany o stosunki z wydawcami, powiedział: "Lubię parę pań i kilku panów zatrudnionych w wydawnictwach, uważam ich za ludzi interesujących, inteligentnych i dobrej woli. Z niektórymi nawet bywam na wódce, ale czy to są wydawcy, to nie mam pewności". Dodał również, że jest świadomy tego, że przez krytyczne oceny jednej z recenzentek, wiele z jego tekstów zostało odrzuconych. Miał tutaj na myśli prawdopodobnie wspomnianą już Alicję Lisiecką, która ściśle współpracowała z Gomułką przy usunięciu Iredyńskiego z literackiego obiegu.

Do przestępstwa miało dojść 12 grudnia 1965 roku. Iredyński, Edward Bernstein (później Żebrowski), Marek Piwowski i 19-letnia adeptka reżyserii bawili się w jednym z warszawskich klubów. Później od towarzystwa odłączył Piwowski, a reszta udała się do mieszkania, którym niepokorny pisarz opiekował się pod nieobecność gospodarzy. "Było tak, że ta osoba, natychmiast po wejściu do mieszkania przeprosiła nas i powiedziała, że musi pójść do łazienki. Irek jej pokazał, gdzie jest ubikacja i zajęliśmy się rozmową. Jej nie było 5 minut, 10 minut, 15 minut, no i zaniepokoiliśmy się, co się z nią dzieje, czy coś jej się nie stało. Zapukaliśmy, nikt nie odpowiadał. Otworzyliśmy drzwi, a tam złożona na stołeczku leżała jej sukienka i bielizna. Były uchylone drzwi na klatkę schodową" - wspominał Żebrowski. "O dziwo, milicja, która zwykle opornie przyjeżdżała, była już na dole" - dodała Joanna Siedlecka. 18 grudnia w ogólnopolskiej prasie pojawiła się notatka, która informowała o oskarżeniu mężczyzn o próbę gwałtu.

Tajemnicą Poliszynela było, że cała ta sytuacja była prowokacją. Niedoszła ofiara okazała się córką prokuratora, blisko związanego z partią. Teorii na temat przyczyn było wiele. Najbardziej powszechna jest ta, że to był najprostszy sposób Gomułki na pozbycie się niewygodnego pisarza. "Myślę, że na Iredyńskim mógł się zemścić np. Grzegorz Lasota, któremu Iredyński zgasił papierosa w uchu" - dywagował językoznawca i poeta Piotr Muldner-Nieckowski. Podczas rozprawy sądowej, która była czystą mistyfikacją, Iredyński nie widział sensu w składaniu zeznań. Później powiedział tylko: "Przecież ja tej k...y nawet kijem bym nie dotknął". Tak pisarz znalazł się w więzieniu i zniknął z łamów prasy.

"Siedzieliśmy razem w jednej celi przez miesiąc. Natychmiast sterroryzowaliśmy celę tak, że grypserzy nam nie podskakiwali. Z miejsca spuściliśmy lanie straszne temu prowodyrowi. Irek miał wspaniały refleks i taki zwierzęcy instynkt walki. Prawie natychmiast po wejściu, kiedy tamten się odezwał jakoś tak agresywnie, z miejsca go trzasnął w zęby, ten poleciał na mnie, ja mu dołożyłem i spuściliśmy mu manto w kilkadziesiąt sekund" - wspominał Żebrowski. Szybko jednak koledzy zostali rozdzieleni. Ostatecznie Iredyński trafił do ośrodka w Sztumie, gdzie osadzało się więźniów politycznych i tych, którzy dopuścili się najgroźniejszych przestępstw. Podczas jednego z pierwszych spacerów, gdy drogę zastąpił mu szef ochrony więziennej, odpowiedział po swojemu: "Z drogi wsiarzu! Ja jestem pan Iredyński, i jak stąd wyjdę, to też będę pan Iredyński, a ty zostaniesz na zawsze tylko klawiszem".

Dzięki staraniom Maszy i pisarza Jerzego Putramenta dostał maszynę do pisania. To właśnie za kratami powstały jedne z jego największych dzieł: "Narkomani", "Trzecia pierś" czy "Człowiek epoki". Jednak żadne polskie wydawnictwo nie kwapiło się, by wydać pisarza, który był "na cenzurowanym". Głośnym wydarzeniem było wystawienie sztuki "Żegnaj, Judaszu" w teatrze w Zurychu, gdy jej autor siedział jeszcze w więzieniu. Przez cały okres odsiadki korespondował z Maszą, nazywając ją "Chwałą Sztuki Użytkowej", siebie natomiast "oddanym jej kryminalistą". Dopiero wtedy, ponad 10 lat od rozstania, zaczął starać się o rozwód. Nie chciał, by Masza była postrzegana jako żona potwora.

Na wolność wyszedł w 1968 roku. Choć na co dzień się do tego nie przyznawał, kilka miesięcy po wyjściu z więzienia miał powiedzieć Zbigniewowi Jerzynie: "Nie lubię o tym mówić, ale ten Sztum to mnie przeorał na wskroś. Wszystko we mnie pozabijał". Przez kilka lat żył jeszcze "po staremu". Związany był m.in. z Aliną Piechowską, z którą stworzył liryczny duet - ona tworzyła muzykę, on natomiast pisał teksty. Koledzy tylko czasem śmiali się, że jest pantoflarzem z nudnym życiem. Miał wkład w piosenki, które ukazały się na debiutanckiej płycie Alicji Majewskiej, tworzył dla Czesława Niemena ("Wieczory niekochanych"), Jerzego Połomskiego ("Moja miła, moja cicha, moja śliczna", sprawdź!) czy Ireny Santor ("Siedzisz obok, pytasz grzecznie, pytasz miło", sprawdź!).

Stabilizację znalazł dopiero jednak w ramionach drugiej żony, Teresy. Na ślubie Irek był ubrany w wojskowy t-shirt, dżinsy i białe trampki, Teresa - w granatową sukienkę, w rękach niosła bukiet mieczyków. Gdy urzędniczka wygłaszała formułkę przy "Marszu Mendelssohna", pisarz przerwał jej: "Wyłącz to, k...a! I przestań pie...ć, powiedz coś od siebie". Powiedziała kilka ciepłych zdań. Państwo Iredyńscy zamieszkali w domku w Warszawie. Tym razem jego mieszkanie nie było już miejscem schadzek. Byli tam tylko Irek, Teresa, jej córka z poprzedniego małżeństwa - Dorota - i ukochane psy. Potrafił być ciepłym człowiekiem. Gdy Teresa złamała bark, opiekował się nią kilka tygodni, odstawiając picie. Gdy trafiła do szpitala na oddział ginekologiczny, po operacji wykupił pół kwiaciarni i wniósł do szpitala mimo zakazu.

"Miałam wtedy 16 lat i zapamiętałam głos. Głównie zwróciłam uwagę na głos i na to jego charakterystyczne 'r'. Myślę, że od tego pierwszego razu się polubiliśmy. Dlatego, że zobaczyłam, że rzeczywiście kocha moją mamę. Usłyszałam to właśnie w jego głosie. Poczułam się spokojne, bo bardzo się o nią bałam. Myślę, że oboje byli szczęśliwi. Mama była na pewno bardzo ważna, dlatego, że dała mu ten taki... dom dom. To już nie był dom - miejsce balang i pijaństw, gdzie się przetaczali ludzie. To był zaciszny dom, tam naprawdę bywało niewiele osób, wbrew temu, co można by sądzić. To był dom taki ciepły. Irek gotował, mama gotowała, psy, koty. I w tym sensie, ja myślę, że on nawet sam przed sobą dopiero się przyznał, że coś takiego było mu potrzebne" - wspominała po latach Dorota Marczewska.

Do szpitala trafił na początku grudnia 1985 roku. Stefan Kisielewski wspominał, że jeszcze w karetce prosił o wódkę. W rzeczywistości powiedział tylko: "Teresko, ratuj mnie". W szpitalu lekarz przekazał żonie pisarza, że wszystko jest w porządku. Następnego dnia rano dostała telegram ze Szpitala Wolskiego, że Irek nie żyje.

W domu na warszawskich Grotach mieli duży żyrandol, w którym każda z żarówek była innego kształtu i koloru. Kiedyś powiedział do Teresy: "Ja wiem, co ty, k...a, zrobisz po mojej śmierci. Na pewno wyrzucisz mój piękny żyrandol". Zostawiła, zmieniła tylko żarówki na jednakowe. 

Informacje do odpracowania zostały zaczerpnięte z książek: "Ireneusz Iredyński. Listy z więzienia" autorstwa Marka Sołtysika oraz "Gra w butelkę" autorstwa Małgorzaty Raduchy. Właścicielem listów Ireneusza Iredyńskiego do żony Marii Kapelińskiej jest Marek Sołtysik. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy