Colours of Ostrava 2015: Czeska karnawalizacja

Mika wystąpił na zakończenie tegorocznej edycji Colours of Ostrava /Cindy Ord /Getty Images

Colours of Ostrava to festiwal kontrastów. Zgodnie z nazwą, ma w sobie wszystkie kolory tęczy i niezliczoną liczbę ich odcieni. Bogata i różnorodna oferta czeskiej imprezy przyciąga fanów z całej Europy i coraz więcej Polaków. Co zostało w pamięci po tegorocznej edycji ostrawskiego wydarzenia?

Let’s Get This Party Started

Gdy jesteś pierwszy raz na COO, nazajutrz budzisz się z zakwasami zlokalizowanymi w okolicach karku. Dzieje się tak, bo wręcz nie możesz oderwać wzroku od wysokich, potężnych konstrukcji. Tętniące życiem postindustrialne przestrzenie huty Dolní Vítkovice robią wrażenie zwłaszcza po zmroku, kiedy żelazne konstrukcje podświetlają kolorowe światła. Colours of Ostrava zdecydowanie mieści się w czołówce najciekawszych terenów muzycznych festiwali.

To tu spotykają się fani muzyki elektronicznej, entuzjaści popu, zwolennicy rockowych brzmień lub miłośnicy łagodnych dźwięków akustycznych. Ale to nie wszystko. Colours of Ostrava przypomina nieco bachtinowski karnawał, imprezę, na którą ściągają nie tylko melomani, ale i całe rodziny chcące spędzić weekend w ładnych przestrzeniach, a muzyka im w tym... nie przeszkadza.

Reklama

W tym roku impreza nie zawiodła pod względem organizacyjnym oraz zaimponowała bogatszą niż poprzednio ofertą gastronomiczną. Po raz kolejny świetnie spisała się również... pogoda. Ta na czeskim festiwalu wręcz rozpieszczała uczestników. Słonecznie, czasem pod chmurką, momentami lekki wietrzyk - żyć nie umierać.

Po zakończeniu tegorocznej edycji COO w pamięci zostało z pewnością źle dobrane otwarcie - mosiężne dźwięki spod znaku Bjork nie najlepiej spisały się w roli wprowadzenia uczestników imprezy w lekki festiwalowy nastrój. Fani Islandki, która w Ostravie promowała swoją najnowszą, świetną "Vulnicurę", najpewniej nie zwrócili nawet uwagi na slot, który przypadł jej w udziale. Niemniej godzina 20 okazała się chyba zbyt wczesna na te masywne bity podsycone smyczkowym instrumentarium, co powodowało, że tłum pod sceną z minuty na minutę topniał.

Zobacz teledysk "Lionsong" Bjork:

Dance, dance, dance

Ci, dla których festiwal bez tańca to festiwal stracony, na COO mieli wiele okazji do wprawiania swoich ciał w rytmiczny ruch. Już pierwszego dnia dał im tę możliwość Clark i jego elektroniczne szaleństwo rytmów oraz niezawodny Caribou, który jako pierwszy na tegorocznej edycji COO roztańczył pokaźny tłum zgromadzony pod główną sceną. W jego setliście nie zabrakło wyczekiwanych "Can't Do Without You" oraz "Our Love", czym wywołał niemałe owacje festiwalowiczów.

W piątek (17 lipca) zespół Kasabian przypomniał natomiast coś, co zapamiętali uczestnicy ich koncertu na Orange Warsaw 2014. Brytyjczycy mają tę niesamowitą umiejętność rozgrzewania swojej publiczności już w pierwszym utworze. Charyzmatyczni Tom Meighan i Sergio Pizzorno dobrze wiedzą, jak pokierować kilkunastotysięcznym tłumem, by tańczył tak, jak się im zagra.

Zobacz teledysk "Days Are Forgotten" Kasabian:

Żal było opuszczać scenę główną w połowie ich koncertu, ale taneczną ciągłość podtrzymał austriacki zespół HVOB, który swoim deep housem i minimal techno bujał zahipnotyzowanych fanów zgromadzonych pod jedną z najciekawszych scen COO, ukrytej między metalowymi konstrukcjami, zadaszonej Agrofert Fresh Stage. Snujący się po elektronicznych pasażach wokal Annie Muller przyjemnie wprawiał w trans i nie pozwalał ustać w miejscu.

Trzeciego dnia sceną główną zawładnął drum'n'base spod znaku Rudimental, a następnie electro pop tworzony przez Clean Bandit. Ci pierwsi bawili się na scenie chyba nawet lepiej niż publiczność, co wcale nie znaczy, że ludzie pod sceną bawili się źle. Zastanawiałam się, ile piosenek Rudimental lub Clean Bandit jestem w stanie zanucić. Raczej niewiele. Mimo to, właśnie o tych koncertach, jeszcze długo po ich zakończeniu, nie dały zapomnieć moje obolałe od pląsów stopy. Taneczne guilty pleasures znalazły swoje ujście właśnie w ten sobotni wieczór (18 lipca) pod sceną główną.

Relax, Take It Easy

Tylko ci najwytrwalsi są w stanie przetańczyć cztery festiwalowe dni (a była ku temu okazja), ale dla tych spragnionych dźwięków raczej z krainy łagodności niż dzikiej electro-otchłani lub chcących po prostu złapać oddech i się zrelaksować, opcji było wiele.

Najbardziej hiszpański Szwed, czyli Jose Gonzalez zagrał niezwykle przemyślany, nienachalnie piękny set.  Subtelne dźwięki tworzone przez Gonzaleza i jego kompanów docierały do publiczności stojącej pod sceną, i tej siedzącej nieco dalej na trawie, niespiesznie i leniwie jak promienie zachodzącego wówczas powoli słońca. To jeden z tych momentów, kiedy nawet pogoda wie, jak się zachować. Gonzalez zaprezentował czeskim słuchaczom utwory ze swojej najnowszej płyty "Vestiges & Claws", ale na finał nie zabrakło (bo jakże by inaczej!) najbardziej znanego utworu Szweda, czyli coveru "Heartbeats".

Zobacz klip "Leaf Off / The Cave" Jose Gonzaleza:

Cudownym ukojeniem tak od szybkiego festiwalowego tempa, jak od dającego się we znaki upału, był koncert Williama Fitzsimmonsa, który zagrał w nowoczesnej hali Gong usytuowanej na terenie imprezy. Jego melancholijne, indie folkowe kompozycje pozwoliły nieco opaść festiwalowym emocjom i złapać oddech przed kolejnymi wrażeniami.

W tej kategorii na długo zapamiętam z pewnością jeszcze jedną festiwalową sytuację. Problemy techniczne Owena Palletta, którego sprzęt, jak się okazało tuż przed wyjściem na scenę, został uszkodzony w czasie transportu. Dlaczego to zapamiętam? Ponieważ ten kanadyjski skrzypek w obliczu ciężkich warunków, jakie na niego spadły, udowodnił, jak świetnym jest instrumentalistą. Jego mocny, surowo brzmiący wokal i zapętlone dźwięki skrzypiec stanowią oryginalną mieszankę, której chciało się słuchać w nieskończoność. Gdybym miała podać definicję człowieka-muzyki, Owen Pallett z powodzeniem mógłby posłużyć za jego synonim.

I Can’t Take My Eyes Of You

Artyści wiedzą, że festiwal rządzi się swoimi prawami i aby wbić się w pamięć słuchaczy i pozostać tam na dłużej, warto zadbać również o oprawę wizualną swoich koncertów. W tej kwestii nie zawiodła oczywiście Bjork, której występowi jak zawsze towarzyszyły oryginalne i spójne wizualizacje. Na ten wieczór artystka wybrała biały outfit oraz fikuśną maskę w tym samym kolorze. Pomyślcie więc, jakież zdziwienie musiało ozdobić twarze festiwalowiczów, którzy z koncertu Bjork udali się bezpośrednio na sąsiednią scenę, by posłuchać i zobaczyć bardzo podobnie zamaskowany polski zespół Bokka...

Bjork podczas koncertu na Colours of Ostrava:

Jednak mistrzynią scenografii i wizualnej otoczki okazała się St. Vincent. Jej show, mimo że bez wielkiego rozmachu, zastępu tancerzy, głośnych fajerwerków i strojów zakrywających jak najmniej powierzchni ciała, skutecznie przyciągało wzrok zgromadzonej publiczności. Amerykanka zaprezentowała przemyślane, nieprzekombinowane i bardzo seksowne przedstawienie, a przy tym nie zapomniała zadbać o warstwę dźwiękową. Jej soczyste, gitarowe solówki dopełniały zachwytu jej koncertem. 

Zobacz teledysk "Digital Witness" St. Vincent:

Na koniec (tekstu i festiwalu) "last not least" libański muzyk Mika. Popowa wisienka na torcie czeskiej imprezy. I jeśli ma się jakiekolwiek zastrzeżenia do otwarcia, to śmiem wątpić, czy występ Miki na zakończenie COO mógł nie wywrzeć wrażenia na którymś z uczestników. Wokalista zrobił coś, przed czym zazwyczaj wzbraniają się artyści, a mianowicie zagrał dwa swoje największe przeboje (w tym "Relax, Take It Easy") na samym początku imprezy. I o ile historia muzyki pamięta podobne sytuacje, które najczęściej kończyły się pustkami pod sceną, o tyle Mika pokazał swoją wielkość i zdołał utrzymać poziom ekscytacji swoich fanów do samego końca. Zaprezentował nie tylko umiejętności instrumentalno-wokalne, ale i pokazał swój konferansjerski potencjał charyzmatycznego kabareciarza.

A serca Czechów dodatkowo podbił pląsaniem w deszczu, który padał przez kilka chwil oraz długimi frazami wypowiadanymi w ich języku, których nauczył się przed koncertem. Miłość, popowa guma balonowa, deszcz konfetti i kolorowe balony. Wszystko się zgadza, a tłum pod sceną kupiony. Mission complete, Mr Mika.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: festiwal
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama