"To jest rytm nocy tej!" - relacja z 90' Festival

Olga Souza z grupy Corona /Dominik Klamka /East News

Obudziłem się właśnie po drugiej edycji 90' Festival, imprezy zorganizowanej w Bielsku-Białej w miniony weekend ku czci, chyba najbardziej kolorowej dekady. Dwudniowy festyn (bo jednak w takich kategoriach należy całe wydarzenie traktować, o czym za chwilę) zgromadził tych, których miłość do 2 Unlimited, Snap! czy La Bouche, pomimo upływu co najmniej dwudziestu lat, wciąż się nie wyczerpała. I którzy po tylu latach zdecydowali się spotkać z bohaterami swego dzieciństwa ponownie. Nie wstydzę się tego w ogóle, bo nie ma czego: eurodance to jedno z ważniejszych muzycznych wydarzeń w mym życiu. Czemu więc czuje się jak główna bohaterka nowej, wspaniałej kreskówki Disneya/Pixara – "W głowie się nie mieści"?

W mej głowie walczą ze sobą różnorakie, dość skrajne emocje: radość z absmakiem, smutek z dziwnie pojmowanym szczęściem. Zacznijmy od tego, że urodziłem się w bardzo dobrym roku - 1982. To umożliwiało mi przeżywanie wielu fantastycznych muzycznych rewolucji. Widziałem jak rodził się i umierał grunge. Byłem świadkiem eksplozji rock'n'rolla (głównie w żeńskim wydaniu) w kraju nad Wisłą, pamiętam Kasię Nosowską w wyciągniętym swetrze, zaraz z początków Hey, czy Edytę Bartosiewicz śmiało eksperymentującą ze swym wizerunkiem. To na mych oczach kształtowały się najważniejsze brytyjskie kapele ostatnich lat - Oasis, Blur, Radiohead, The Verve. A wszystko to pojmowałem z perspektywy dziecka/dojrzewającego chłopaka, co przydało tym wszystkim wspomnieniom hipermocną dawkę romantyczności i nostalgii, która nieco odbiera rozum.

Reklama

"Bez limitów"

I pewnie dlatego zdecydowałem się spędzić całe dwa dni z tymi, którzy nauczyli mnie rozumienia tanecznej muzyki rozrywkowej, choć zdawałoby się, że te czasy mam - również estetycznie - zupełnie za sobą. Lata dziewięćdziesiąte wracają, tak jak w pewnym momencie życia (właśnie około trzydziestki) coraz natrętnej wracają obrazy z dzieciństwa, właściwie najpiękniejszego, bo bezproblemowego i beztroskiego okresu życia.

Kiedy słyszę "eurodance" myślę o tym, jak jako dziesięciolatek spędzałem godziny przed MTV, która wchodziła w skład czteroprogramowego pakietu w raczkującej właśnie w mym rodzinnym mieście, gdzieś na Mazurach, telewizji kablowej (Powtarzam: cztery programy. Nie czterysta, tak jak teraz. Cztery). Pamiętam te upstrzone notowaniami europejskiej listy przebojów zeszyty w kratkę (z marginesami). Z półki w mym rodzinnym domu wciąż straszą mnie kasety VHS (mam nadzieję, że jeszcze nie muszę tłumaczyć nikomu, co to VHS), zapisane miliardami teledysków, nagrywanych z MTV. Dopiero niedawno wyrzuciłem kolejne numery "Bravo" i "Popcornu", które kolekcjonowałem przez tyle lat.

Wspominam, jak pierwszy raz usłyszałem "All That She Wants", i jak refren tej piosenki stał się na długo moją mantrą; ba, dzięki temu numerowi nauczyłem się, jak są po angielsku takie słowa, jak "myśliwy", "lis" oraz "opalać się"! Pamiętam, że gdy pakiet kablówki rozszerzono o Vivę, nagrywałem na kasety magnetofonowe za pomocą Kasprzaka, przyłożonego do głośnika telewizora, kolejne utwory przez nią nadawane, afektu do których powinienem się teraz wstydzić. Miałem świetne dzieciństwo - telewizje muzyczne nadawały teledyski, a nie programy o zachodzących w ciążę szesnastolatkach, bądź o zgrai chlejących na umór zidiociałych neandertalczyków, których podstawową aktywnością jest kompulsywna kopulacja. Z biegiem czasu zacne dorastanie docenia się jeszcze bardziej. Co zresztą udowodnili moi znajomi na Facebooku - gdy przez paręnaście dni przed imprezą odliczałem na swym profilu dwudziestkę najważniejszych, mym zdaniem, eurodance’owych artystów, liczba komentarzy, lajków i dyskusji przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Te wspomnienia są wciąż w nas żywe.

Zobacz klip "All That She Wants":

"Przygotuj się na to!"

Trzeba to napisać wprost: na te dwa dni musiałem zrzucić maskę zblazowanego bywalca Open’era czy OFF Festivalu, tak przecież wygodną, bo pozwalającą na udawanie wyższości wobec zjawisk, które z estetycznego punktu widzenia nie są akceptowalne. 90' Festival to była impreza zupełnie innej kategorii, coś jak piknik rodzinny, festyn właśnie. Pretekstem do jego zrealizowania były urodziny najchętniej słuchanego lokalnego radia. Stąd, na przykład, organizowano konkursy na najlepsze selfie z imprezy, w którym nagrody fundowała właśnie ta rozgłośnia, a wynajęty przez nią samolot rozrzucał nad miejscem,  w którym wszystko się działo, balony z kodami do pomniejszych trofeów. Całość prowadził Irek Bieleninik (taki Karol Strasburger, tylko że bez własnej "Familiady"), na terenie imprezy zainstalowało się wesołe miasteczko i mnóstwo, mnóstwo miejsc, w których można było kupić rozcieńczane piwo. W przerwie między kolejnymi występami pojawiali się na scenie lokalni DJ-e, którzy w rytm przebojów z tamtej dekady zabawiali zgromadzonych. Gros publiczności stanowiły tlenione blondyny i wytatuowani w tribale pakerzy z okolicznych siłowni (swoją drogą, zdziwiłem się, że praktycznie nie spotkałem takich, którzy pojawili się tam dla tzw. "beki"). Proszę, nie przypisujcie mi łatki pana-z-dużego-miasta, który drwi z prowincji. Po pierwsze, Bielsko-Biała to żadna prowincja (przepiękne miasto, jeśli nigdy nie byliście, nadróbcie tę zaległość czym prędzej). A po drugie: to fantastyczne, że muzyka może gromadzić tak wielu ludzi, którzy - i tu nie przesadzam - wielokrotnie mieli w oczach łzy wzruszenia, gdy idole ich młodości wyśpiewywali ze sceny najgorsze dyrdymały, jakie kiedykolwiek usłyszał świat.

Zobacz klip "Get Ready For This":

Rozpieszczony jakością innych festiwali musiałem szybko zrewidować swoje oczekiwania co do 90' Festival. Zacznijmy od fatalnego nagłośnienia - koncert każdego wykonawcy wyglądał w ten sposób, że bliżej niezidentyfikowany DJ odpalał co najmniej pół-playback, a ten, kto aktualnie przebywał na scenie dośpiewywał całość. Piszę pół-playback, bo na przykład podczas koncertu Culture Beat czy La Bouche, było słychać, że puszczono pełną kompozycję, wokal której wykonawcy próbowali zagłuszyć śpiewem na żywo. "Zagłuszyć" to zresztą odpowiednie słowo - podkłady były puszczone tak głośno (wciąż szumi mi w uszach), że właściwie każdy z artystów musiał drzeć się do mikrofonu. Innym wychodziło to lepiej, innym gorzej. Taki Haddaway dawał sobie na przykład radę znakomicie (choć okazało się przez lata nabył takiego dziwnego zaśpiewu, jak koza niemal, co dawało niezamierzony efekt komiczny). W doskonałej formie wokalnej zaprezentowała się również Olga Souza, czyli twarz i głos projektu Corona. Klasą samą w sobie była Penny Ford, pierwsza wokalistka projektu Snap!, która jakiś czas temu powróciła na łono zespołu - lata praktykowania u boku Chaki Khan zrobiły swoje.

Zobacz klip "What Is Love?":

"Mam moc!"

Każdy występ przeprowadzony został mniej więcej w ten sam sposób. Wykonawca wychodził na scenę, by przez mniej więcej pół godziny skacząc (młodsi) lub drepcząc (starsi), często w towarzystwie tancerzy, którzy zdawali się być zrekrutowani naprędce, odśpiewać swe najważniejsze hity. I tylko od inwencji samych zainteresowanych zależało, czy z tej banalnej formy udało się wykuć coś więcej. Corona na przykład zaprosiła na scenę do wspólnych harców widzów (trudno uwierzyć, ale ona przez te dwadzieścia lat nie zmieniła się w ogóle, a jakością uzębienia może konkurować z samą Julią Roberts, która przecież sprawia wrażenie, jakby miała co najmniej dwa razy więcej zębów niż "zwykły" człowiek). Coolio (tak, ten Coolio) przybijał pionę z publicznością. Haddaway postawił na podryw piękniejszej części zgromadzonych ("Girls, do you love Hadddie?"), członkowie La Bouche opowiadali o swojej przyjaźni, a także jedną z piosenek zadedykowali tragicznie zmarłej przed paroma laty pierwszej wokalistce zespołu, Melanie Thornton. Culture Beat z kolei, wyraźnie na dopalaczach (żarcik oczywiście, ale ich ultraktywność była aż nazbyt widoczna), wrzeszczeli nieustannie "rencedogóra". I tak dalej.

Pewne problemy sprawiało odszyfrowanie, kto aktualnie pojawia się na scenie. Nie jest tajemnicą, że praktycznie każdy z tych projektów miał swojego producenta, który w zależności od koniunktury wymieniał skład (a właściwie: twarze) tegoż projektu. Modelowym przykładem jest tu właśnie Snap!, który zmieniał oficjalny skład pięć razy. Pani z Masterboy przybyła więc w towarzystwie nieudolnego rapera (zresztą ona sama wokalne raczej nie dawała rady, ten występ to była zdecydowanie pomyłka), pod szyldem Snap! - oprócz wspomnianej Penny Ford - pojawił się bliżej nieidentyfikowany młody wytatuowany mężczyzna, próbujący poradzić sobie z partiami należącymi niegdyś do najlepszego rapera eurodance’u - Turbo B., oryginalnemu członkowi La Bouche towarzyszyła - z przyczyn zasygnalizowanych powyżej - inna pani, która niegdyś była głosem całkiem sprawnego projektu Le Click. W tej kategorii pobiło jednak wszystkich Culture Beat, w którym - obok całkiem sprawnej wokalistki, ale innej niż ta, którą pamiętamy z teledysków - w charakterze rapera pojawia się brodaty białas, który wygląda, jakby został wyciągnięty z najbardziej hipsterskiego klubu w mieście. Śmieszne to było i straszne zarazem. I tylko 2 Unlimited przyjechało w składzie, który znamy bardzo dobrze. Co z tego, skoro...

Zobacz klip "Mr. Vain":

"Nic tak jak deszcz!"

... nieformalnym trzynastym artystą tego festiwalu był deszcz. Pierwszego dnia oberwanie chmury nastąpiło na wysokości występu Haddawaya, który dzielnie towarzyszył publiczności, skacząc na nieodsłoniętej części sceny, zagrzewając ludzi do pozostania bez względu na warunki pogodowe. Przyznać muszę, że taniec w deszczu do "What Is Love?" jest przeżyciem z gatunku metafizycznych. Podobnie rzecz się miała dnia drugiego - praktycznie cały koncert Snap! zadział się w kapiącej z nieba wodzie, co również przydało pewnego klimatu - publika wpadła w ekstazę podczas niekończącego się właściwie "Rhythm Is a Dancer". Po Snap! na scenie pojawił się właśnie duet 2 Unlimited, deszcz się nasilił (i znów fantastyczne emocje przy "Get Ready for This"), a na wysokości trzeciej piosenki cała aparatura na scenie padła, ku konsternacji Anity i Raya, którzy próbowali reanimować sytuację dialogiem z publicznością. Przez chwilę wydawało się, że wszystko jednak będzie w porządku, ale gdy kolejny numer przerwał się znienacka po dwudziestu sekundach, sympatyczny holenderski duet zszedł niepocieszony ze sceny (i bardzo szkoda, bo energia była fantastyczna), a widzowie uciekli z przerażeniem pod namiot z piwami, gdzie stłoczeni próbowali przetrwać silne opady, a także rozpoczynającą się właśnie potężną burzę.

I tu wkraczamy na dość nieprzyjemny grunt - uważam, że organizatorzy 90' Festival mają jeszcze potężną lekcję do odrobienia - wtedy, przez około 20 minut nie działo się nic na scenie, a zdezorientowani ludzie nie wiedzieli, co się dzieje, nie było żadnej komunikacji - zdaje się, że nie zabezpieczono na wypadek awarii alternatywnego źródła zasilania, a sytuacja na estradzie, wobec nieustannych przepięć, mogła być niebezpieczna dla samych artystów. Gdyby miała miejsce poważniejsza sytuacja tego typu, ludzie stłoczeni pod namiotem mogliby wpaść w panikę. A wobec braku jednoznacznych informacji o sposobie ewakuacji stwarzało to pewne ryzyko lawirowania w przypadkowy sposób pomiędzy budkami z piwem i foodtruckami. W trosce o swoje bezpieczeństwo opuściłem teren festiwalu, wiem, że imprezę jednak kontynuowano. Ja jednak, podobnie jak i inni, którzy zaczęli uciekać z imprezy, przestałem czuć się pewnie.

"Pan próżny"

To może jeszcze chwila o zaskoczeniach. Wspomniana już wielokrotnie Corona, w duecie z pewnym pociesznym grubaskiem wyłonionym z publiczności, zagrała znienacka "I Will Always Love You", pokazując, że ma kawał gardła i nie waha się go użyć. Z kolei Haddaway zadziwił dwa razy: raz gdy wspomniał,  że ze swym przyjacielem Mobym nagrał paręnaście lat temu pewną piękną piosenkę, i zaśpiewał "Why Does My Heart Feel So Bad?" (o ile mi wiadomo to utwór oparty na samplu wokalnym sprzed wielu, wielu lat). A drugi raz, gdy oświadczył, że właśnie przygotowuje nową płytę, na której znajdzie się dużo fantastycznych nowych piosenek, i jako przedstawicielkę tego albumu zagrał "Relax" z repertuaru Frankie Goes to Hollywood, w wersji... Frankie Goes to Holyywood.

W kategorii "rozczarowania" palmę pierwszeństwa dzierży z pewnością Coolio, który jest żywym dowodem na to, że może alkohol i narkotyki świetnie konserwują, ale dość mocno mieszają w głowach. Coolio udawał więc Mesjasza, opowiadał historie o tym, jak przerżnąłby przedstawicielki publiczności (i na negatywny odbiór nie wpływa fakt, że te "zagadywanki" były logicznym rozpoczęciem kolejnego utworu), przy "Gangsta’s Paradise" próbował śpiewać (nienauczony najwyraźniej blamażem Kaynego Westa z Glastonbury), a wreszcie zupełnie nieoczekiwanie zszedł ze sceny i już na nią nie wrócił. Sytuację ratował sprawny saksofonista towarzyszący raperowi, nie zmienia to jednak faktu, że to był najbardziej kuriozalny występ imprezy. Szkoda również, że projekt Dune zdecydował się jedynie na DJ set, choć obejmujący całą historię muzyki lat 90., od "The Power!" przez "Insomnię" po "9 PM (Till I Come") - aplauz publiczności wzbudził fragment "Move You Ass" zespołu Scooter, gdzie pojawia się cytat: "It is nice to be important but it is more important to be nice". Ja jednak liczyłem na toporną, ale jednak sympatyczną, okołorave'ową łupankę, która wyniosła niegdyś Dune na szczyty list przebojów.

Zobacz klip" Gangsta Paradise":

"Słodkich snów!"

Czy wycieczka o 20 lat wstecz udała się? I tu wracamy do punktu wyjścia - na to pytanie odpowiedź brzmi "nie wiem". Z jednej strony, fajnie było usłyszeć te wszystkie przeboje na "quasi-żywo", przypomnieć sobie czasy szkolnych dyskotek, pierwszych nieśmiałych podrywów, nieszczęśliwych miłości, przekonać się też, że takie numery jak "Mr. Vain" czy "Rhythm Is a Dancer" wciąż brzmią fenomenalnie i stanowią nieodłączny element kultury tanecznej naszych czasów. Z drugiej jednak strony, zmasowany atak prostymi beatami i prowizorką brzmieniową jest jednak męczący. Warto jednak doświadczyć takiego powrotu do przeszłości, zresztą: będą ku temu okazje - podczas 90' Festival reklamowało się wiele wydarzeń tego typu, które na przestrzeni kolejnych miesięcy odbędą się w Polsce (nie jest to zresztą lokalna specyfika, podobne imprezy dzieją się regularnie w Sofii, Moskwie czy Amsterdamie). Wychodziliśmy ze znajomymi z imprezy z poczuciem niedosytu: po pierwsze: żal nam było nieudanego występu 2 Unlimited, po drugie, bardzo często pojawiała się w naszych rozmowach kwestia "Szkoda, że nie było Dr. Albana". Nieprzypadkowo jednak, w drodze powrotnej do domu, towarzyszyły nam w samochodzie bardziej wysublimowane formy muzyczne. Co za dużo, to po prostu niezdrowo. Czas na nową płytę Tame Impala

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: La Bouche | Alexander Nestor Haddaway | Coolio | Bielsko-Biała
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy