Reklama

"To se ne vrati"

Czy ukazanie się nowej płyty na rynku to jeszcze wydarzenie?

Pamiętam czasy, kiedy na nowy album, ulubionego wykonawcy czekało się z wypiekami na twarzy. Na kilka miesięcy wcześniej w muzycznej prasie pojawiała się informacja, że zespół wszedł do studia, potem jakaś reklama, wreszcie premierowe odsłuchanie albumu na kilka tygodni wcześniej w jednej z rozgłośni radiowych (oczywiście wszystko nagrywało się na kaseciaka, żeby potem zaszpanować przed kumplami), pierwszy wywiad w prasie lub TV, teledysk i wreszcie jest! No to se ne vrati raczej...

Nie wiem, czy to ja jestem starszy i mam inny stosunek do życia, nowe płyty nie są już dla mnie najważniejsze na świecie, czy nagrania już nie takie jak kiedyś?

Reklama

No fakt - starszy już nieco jestem, i pojawiły się nowe potrzeby obok kupowania płyt. W moim wieku człowiek ma już też listę wydawnictw, które darzy szczególnym sentymentem i wraca do nich, wspominając przy okazji młodzieńcze lata. Jakiejkolwiek nowości ciężko zadomowić się na prywatnej liście na dłużej.

A może to ten pie***ony internet? Zanim cokolwiek ukaże się na cyfrowym krążku, możemy to odsłuchać w internecie. Nie znam ani jednej osoby, której chciałoby się ślęczeć po nocach przy radioodbiorniku, nasłuchując ulubionej audycji i tym bardziej cokolwiek z niej nagrywać. Dzisiaj odpala się stronę internetowa i słuchamy czego chcemy i kiedy chcemy. Jak jesteś "muzyk" i nie masz swojego profilu na "majspejs", to co z ciebie za muzyk?

Nowa płyta to już żadna świętość, na którą czeka się do dnia premiery. Zaczęło się od tego, że na stadionie X-lecia w Warszawie, w 2002 roku, można było nabyć nową płytę grupy Korn za 10 pln, na 2 miesiące przed premierą... Potem było tylko gorzej - rolę stadionu pełni internet, tyle że nie trzeba łazić wśród tłumu podejrzanej klienteli i jeszcze bardziej podejrzanych sprzedawców. Zamiast tego - cytując byłego premiera - z piwkiem w ręku, oglądając gołe baby, słuchamy ulubieńców w domowym zaciszu, nic za to nie płacąc. Razem z tą dostępnością ulotnił się gdzieś klimat wieczornych audycji, kiedy wiadomo było, że w tym a tym programie będzie można odsłuchać po raz pierwszy nowego utworu swojego idola.

A może to jednak nie internet jest tu winny? Może inni szatani są tu czynni?

Może fakt, ze każda, nawet najbardziej gówniana produkcja, jest obwieszczana jako "wydarzenie roku", "następcy The Beatles", "najlepszy debiut od czasów Black Sabbath"? Praktycznie raz na pół roku jesteśmy świadkami "mega debiutu", "nowej epoki w dziedzinie muzyki", i innych tego typu wydawnictw, wspieranych przez coraz bardziej wyświechtane hasła reklamowe. DJ Remo ogłasza się "najlepiej sprzedającym polskim artystą na Zachodzie" i "najbardziej znanym polskim klubowym artystą na świecie". Jego płyta ledwie weszła na 39. miejsce ogólnopolskiej listy sprzedaży... Skoro takie wyniki ma ponoć najlepszy, to nie chcę wiedzieć co jest z tymi troszkę słabszymi. Na Zachodzie podobnie. Wystarczy przed nazwę wrzucić sobie "the" i już jesteśmy kultowi, przełomowi, młodzi, bezczelni i w ogóle normalnie cycuś glancuś. Nasz debiut to "bezkompromisowy powiew świeżości", na drugą płytę z reguły nie starcza już siły, i po miesiącu od premiery możemy ją nabyć za 4,99 w Tesco.

Czy aby nie przesadzamy trochę w ferowaniu ocen i wystawianiu pomników młodzikom, którzy ledwie pierdnął na basie i odkręcą trochę głośniej gitarę? Nie za dużo tych najlepszych zespołów?

A co jeśli świat naprawdę pełen jest młodych genialnych muzyków? Wina może też leżeć po naszej stronie. Życie gna szybko, nie mamy czasu na przesłuchanie takiej czy innej płyty. Lepiej włączyć radio, w tle niech leci "You're in the army now" albo inny z pięciu utworów granych non stop w radiostacjach. Wyboru dokona za nas komputer, bo po co się męczyć.

Płyty kupujemy - ale tylko jak są insertami do "Pani Domu" i ważna jest cena - więcej jak 4,99 to już ciężko nam wysupłać z portfela. Możemy dać więcej, ale płyta musi być częścią kolekcji. Kolekcja ma ładnie wyglądać na półce, a grzbiety płyt niech się układają najlepiej w "białego dżibsona". Słuchać jej raczej nie będziemy. No bez żartów! Kto da radę przebrnąć przez krążek, na którym jest więcej niż 45 minut muzyki, a tak naprawdę podoba nam się tylko jeden utwór?! Oczywiście ten, który w radio komputer wybiera co pół godziny.

I jak tu z niecierpliwością czekać na nowe płyty? Nic już nie zostało z magicznej chwili odpakowywania pudełka z nowymi nagraniami, czytania podziękowań, oglądania zdjęć we wkładce, tłumaczenia tekstów... Płyta już dawno odsłuchana, zdjęcia opublikowane, a nowej płycie daleko do tej najlepszej. A wszystko przez mój wiek, internet, bezczelnych gówniarzy z gitarami i własne lenistwo.

Tomasz Balawejder

RMF
Dowiedz się więcej na temat: radio | internet | nowa płyta | wydarzenie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama