Reklama

The Cure bez emocji

Wtorkowym (19 lutego) koncertem w Spodku zakończyło się mini tournee The Cure po Polsce.

Jest taka scena w jednym z odcinków kultowego serialu animowanego "South Park", w której Robert Smith pod postacią olbrzymiego motyla pokonuje po morderczej walce zmutowaną Barbrę Streisand. Jeden z bohaterów serii, bodajże Kyle Broflovski, krzyczy Smithowi na pożegnanie: "Disintegration is the best album ever!". Szkoda, że publiczność w katowickim Spodku nie mogła obcować z pokaźniejszym zestawem utworów z "najlepszej płyty wszech czasów". Być może zespół "wystrzelał się" z utworów z "Disintegration" na Torwarze - tam tylko na sam początek poleciały "Plainsong", "Prayers For Rain" i "Fascination Street". Pozazdrościć...

Reklama

Oczywiście, The Cure to nie tylko "ten" album, ale w Katowicach grupa najbardziej okazale wypadła prezentując hipnotyczne, wolno snujące się kompozycje. Czyli takie, które stanowią o sile "Disintegration", jak na przykład "Pictures Of You", najjaśniejszy (a może w przypadku The Cure powinno być "najmroczniejszy"?) fragment pierwszej części koncertu. Atmosfera podniosłego misterium, którą próbowali stworzyć fani, wyparowała ze Spodka na wysokości "Hot Hot Hot!!!". I tak było przez kolejne 11 piosenek. Ciśnienie tak gwałtownie spadało, że zacząłem wypatrywać masek tlenowych wypadających z sufitu Spodka...

Sytuacji nie ratowały nawet takie pewniaki, jak "How Beautiful You Are", "Inbetween Days" czy "Just Like Heaven". Ten ostatni, jeden z lepszych fragmentów świetnego "Kiss Me Kiss Me Kiss Me", kompletnie nie sprawdza się w gitarowej formule The Cure. Charakterystycznych motywów klawiszy nie da się odtworzyć żadną partią gitary, a drapieżne brzmienie rozbija całą koncepcję tej uroczej piosenki, rujnując jej lekkość.

Z wielką ulgą - pewnie nie tylko ja - powitałem dźwięki "One Hundred Years" z po macoszemu potraktowanej w Spodku "Pornography". I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie solo Roberta Smitha. Zamiast nowofalowego zadziornego hałasu otrzymaliśmy coś na kształt dokonań niejakiego Slasha, swego czasu podpory pudel-metalowych Guns n' Roses. Dlaczego?

Później na szczęście były aż trzy bisy, z czego tylko jeden nieudany. Bo jak inaczej określić końcówkę koncertu, kiedy Smith i spółka raczą fanów... "Why Can't I Be You". To był chyba najmniej spodziewany finisz koncertu... Ale czy na taki koniec czekali fani?

Pierwszy bis zaczął się od "At Night", a zakończył "A Forest", podczas którego Spodek po raz pierwszy zdobył się na naprawdę żywą reakcję. To był nie tylko najlepszy moment bisów, ale całego koncertu w ogóle. A później mieliśmy już prawdziwą podróż w zamierzchłe czasy, kiedy The Cure byli naprawdę stricte gitarowym zespołem. "Three Imaginary Boys", "Fire In Cairo", "Boys Don't Cry", "Jumping Someone Else's Train" czy "Killing an Arab" - przy tych tytułach komentarz jest naprawdę zbyteczny. I gdyby nie ten nieszczęsny "Why Can't I Be You", wtorkowa noc zakończyłaby się naprawdę wyraźnym akcentem.

Niska ocena koncertu w Katowicach nie wynika bynajmniej ze złej setlisty, bo nawet te mniej cenione utwory można zagrać z charakterem. A że The Cure słabych utworów nie zaprezentowali (może poza "Wrong Number" czy "Never Enough"), to tym bardziej przykro, że emocji w Spodku było jak na... lekarstwo.

Dodajmy, że w Katowicach zabrakło wizualizacji, które The Cure prezentują podczas trasy 4Tour. Dlaczego? Ponoć stan techniczny Spodka nie pozwolił na zamontowanie telebimów. Nie zabrakło za to premierowych utworów. Były to "A Boy I Never Knew" i "Please Project". Cała płyta ma ukazać się w maju.

Artur Wróblewski, Katowice

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Cure | Katowice | Guardian
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy