Reklama

Tajemnicza wyspa: Sziget!

W nocy z 15 na 16 sierpnia na węgierskiej wyspie Óbudai zakończyła się 15. edycja festiwalu Sziget!

Jadąc do Budapesztu nie miałam jakiegoś konkretnego wyobrażenia o festiwalu Sziget. (Uwaga: Sziget czytamy Siget: "sz" po węgiersku czytamy jak "s"). Pierwsze obserwacje poczyniłam już w autobusie, w którym prawie wszyscy pasażerowie byli Węgrami - język węgierski jest po prostu kosmiczny, a zarazem fantastycznie brzmi.

Dotrzeć na wyspę pomógł mi niemiecki kloszard popijający tanie węgierskie wino. Znalazłam się na miejscu i jedyne co mogłam powiedzieć to: "O rany!". Położona na Dunaju wyspa Óbudai powoli zaczęła odkrywać przede mną swoje festiwalowe tajemnice. Wyruszyłam na zwiedzanie wyspy. Zapraszam i Was.

Reklama

Na wyspę prowadzi most ozdobiony pomarańczowymi flagami z napisem "Witamy" w rożnych językach. Główna droga prowadzi prosto na Hammerworld Stage, która stała się w tym roku naszym punktem spotkań. Within Temptation, Soulfly, Skinny Puppy, Satyricon, Hammerfall czy Napalm Death - to chyba najbardziej znane zespoły, które zaprezentowały się na tej scenie.

Wiele osób chwaliło koncert Skinny Puppy. Ta kanadyjska kapela nie koncertuje już tak często i to, że pojawi się na Sziget przyciągnęło rzesze wiernych fanów z całego świata - spotkałam parę Australijczyków, którzy przyjechali specjalnie na ten koncert.

Poza nimi na Hammer Stage wystąpiła cała masa innych zespołów, z czego węgierskie kapele zasługują na pochwałę. Można im zarzucić "ściąganie" riffów od zachodnich zespołów, natomiast trzeba przyznać, że potrafią zagrać mocno, szybko i dobrze. Cięższa muzyka jest na Węgrzech bardzo popularna, co można było zobaczyć właśnie na tej scenie.

Idziemy dalej. Wszędzie namioty i sceny. Tak zwanych dużych scen było w tym roku 11, pomniejszych nie sposób zliczyć. Na każdej z nich coś się dzieje. Tu scena punkowa, tam scena dla młodych kapel, dalej namioty drum'n'bass, impreza z muzyka z lat 60tych .... Tu jest wszystko - taka była moja pierwsza myśl. Dla każdego coś miłego.

Na środku wyspy znajduje się znakomicie nagłośniona scena główna. I przy niej się troszkę dłużej zatrzymamy. Tutaj na pewno nie brakowało gwiazd. Już pierwszego dnia festiwalu świetny koncert zagrało Manu Chao. Kolejny dzień należał zdecydowanie do dwóch artystów: Gentleman & The Far East BandThe Chemical Brothers. Ci ostatni zgromadzili pod scena kilkutysięczna publiczność.

Piątek wyglądał wyśmienicie. Na dobry początek Gogol Bordello. Świetny show i ciekawa mieszanka muzycznych stylów. Aż trudno uwierzyć, że kapela pochodzi ze Stanów. Wieczorem wystąpiła Pink. Można ją lubić albo nie, ale trzeba przyznać, że to zwierzę sceniczne. Energia płynąca ze sceny szybko udzieliła się publiczności. Pink zaskoczyła doborem repertuaru - śpiewała nie tylko swoje piosenki. Na koncercie można było usłyszeć secik złożony z utworów Janis Joplin "Cry baby", "Piece of my heart". Nie zabrakło też utworu "What's up" grupy 4 Non Blondes. Zresztą Linda Perry (wokalistka 4 Non Blondes) to obecna producentka Pink. Na zakończenie wszyscy odśpiewali "Let's get the party started", w który to utwór artystka wplotła jedna zwrotkę piosenki "Sweet dreams" Eurythmics.

Na zakończenie dnia na scenie pojawili się muzyczni weterani z The Madness. Zespół w bardzo dobrej formie i, co mnie najbardziej ucieszyło, grali w większości swoje starsze utwory, czyli to co najlepsze w historii zespołu. Bardzo słusznie.

Natomiast w sobotę około godziny 21 zaczęły być widoczne tabuny ludzi dreptające w kierunku głównej sceny. Powodem tej pielgrzymki był zespół Nine Inch Nails. Był to jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Na czym polega ich fenomen? Być może na tym, że to mistrzowie mieszania gatunków i tworzenia zupełnie nowych, mocnych dźwięków. Koncert jak zwykle zakończyli fenomenalnym kawałkiem "Hurt".

"Ale za to niedziela, niedziela będzie dla nas" - tak mogła zaśpiewać Sinead O'Connor z zespołem. Ten koncert to olbrzymi ładunek emocji, wrażeń i przeżyć. Irlandzka wokalistka wraca do korzeni, na koncercie nie dało się usłyszeć zbyt wielu reagge'owych utworów, co według mnie bynajmniej nie jest zarzutem.

Zaraz po Sinaed wystąpiła formacja Faithless. Koncert wyraźnie podzielony na dwie części - elektroniczną i wokalną. Elektroniczna momentami męcząca i za długa, natomiast wokalna bardzo przyjemna, szkoda, że nie przeważała.

Od rana w sobotę można było usłyszeć szepty oczekiwania na zespół dnia. Ludzie pojawiali się w koszulkach Toola. To znak, że o 21:30 pojawi się ta amerykańska gwiazda. Dzień wcześniej można ich było obejrzeć w katowickim Spodku. Tymczasem ich węgierski koncert to rozczarowanie i to duże. Zabrakło starszych hitów, zespół promował nową płytkę, która jest, powiedzmy sobie wprost, przeciętna. Do tego za długie przerwy miedzy utworami i irytujące odgłosy psującej się pralki przed każdym kawałkiem zniesmaczyły publiczność.

14 sierpnia miał pojawić się Chris Cornell, niestety z powodów zdrowotnych jego początkowe koncerty z europejskiej trasy zostały odwołane. Szkoda. Występy na głównej scenie zakończył zespół The Killers. I tutaj mile zaskoczenie. Dużo lepiej jest wybrać się na ich koncert, niż słuchać ich studyjnych albumów. Brandon Flowers był pozytywnie zaskoczony zachowaniem publiczności. Ta bowiem nie dała muzykom zejść ze sceny. Zespół urozmaicił swoje piosenki ciekawymi instrumentalnymi wstawkami i nowymi, cięższymi aranżami znanych już nagrań.

To tyle o scenie głównej. Nie wypada nie wspomnieć o drugiej co do wielkości sceny iWiW World Music Main Stage. Tam wystąpiła np. Cesaria Evora, Sergent Garcia czy też krakowskie Motion Trio. Publiczność przyjęła ciepło polskich muzyków. Chłopaki dali z siebie wszystko, po koncercie zgodnie stwierdzili, że są zadowoleni z występu. To nieprawdopodobne, co można zagrać na trzech akordeonach. Co mnie jednak martwi w przypadki Motion Trio to to, że grupa jest bardziej doceniana za granicą niż w naszym rodzimym kraju. Ten, kto nie miał okazji posłuchać, ma obowiązkową wakacyjną pracę domową.

Zaraz po Motion Trio pojawił się zespół, na który czekałam przez cały festiwal. Leningrad!! Na scenie pojawiło się 13 osób!! Cała sekcja dęta, gitary, klawisze, bębny i ..... gość specjalny. Na samym środku sceny było miejsce nie dla wokalisty Siergieja Sznurowa, ale dla ważącego dobrze ponad 150 kilo wolnego obserwatora, który pełnił rolę perfomera. Rozbijał sobie na głowie puszki z piwem, demolował drewniane krzesła na scenie (w sumie cale 3 sztuki) i podśpiewywał piosenki wykonywane przez zespół.

Koncert kapitalny, energetyczny. Nie dało się ustać w miejscu, dlatego też poszalałam sobie pod samą sceną przy rosyjskiej mieszance punk rocka, ska i reggae. Widać było, że sami muzycy świetnie się bawią i czuło się wzajemne pozytywne oddziaływanie. Co tu dużo mówić - dobra muzyka plus charyzmatyczny wokalista to przepis na sukces. Przepyszny koncert.

Mimo tak ogromnej ilości muzycznych wrażeń, Sziget to nie tylko muzyka. To także wielokulturowe spotkania i rozmowy. Poznaje się wielu ciekawych ludzi z całego świata.

Najgorszy jest ostatni dzień festiwalu - wrażenie, że coś się kończy, coś co trwało całe 7 dni i było niezmiernie ciekawym doświadczeniem (nie tylko muzycznym). Pozostało tylko wymienić się adresami email i telefonami. I cóż ... za rok widzimy się znów, bo kto raz pojedzie na Sziget, ten będzie odwiedzał to miejsce co roku.

Wkrótce na antenie Radia Bez Kitu będziecie mogli usłyszeć obszerną relację z festiwalu Sziget. Bądźcie czujni!

Ewa Szymańska, Budapeszt

Radio Bez Kitu
Dowiedz się więcej na temat: publiczność | Pink | piosenki | scena | muzyka | wyspa | koncert | tajemnicza
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy