Reklama

Reznorów dwóch

W konfrontacji Trenta Reznora z NRD z jedynie słusznym Trentem Reznorem z USA zwyciężył faworyt. Ale obyło się bez nokautu.

Beton, szkło i maszt antenowy górujący nad sceną, do tego nisko przelatujące samoloty - teren Targów Poznańskich to wymarzona scenografia dla tytanów industrialnego rocka. Zanim jednak na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, fanów Nine Inch Nails próbował rozruszać Alec Empire. Co, przynajmniej w teorii, nie powinno być takie trudne, bo Berlińczyk od lat pozostaje pod wielkim (chyba nawet zbyt wielkim) wpływem Trenta Reznora. Niestety, jego obecna twórczość nadaje się raczej do klubu, niż na wielką scenę - ot, płaskie i smutne techno, z angielskimi tekstami, ale zagrane bardzo po niemiecku.

Reklama

Występ Aleca uratowało wyznanie, że jego dziadek był Polakiem i został zamordowany przez nazistów oraz drapieżna końcówka, czyli klasyczne już utwory nieodżałowanego Atari Teenage Riot - wzbogacony riffem pożyczonym od Slayera "No Remorse (I Wanna Die)" oraz "Destroy 2000 Years of Culture" i "Revolution Action". Ale niesmak pozostał tym większy. Jak to możliwe, że Alec, który pod koniec lat 90. dowodził jednym z najważniejszych europejskich zespołów, tak śpiewająco rozmienił swój talent na drobne?

Nine Inch Nails zaczęli po zmroku. Na pierwszy ogień poszło "Home", później między innymi "Terrible Lie", "Discipline", "March of the Pigs", "I'm Afraid of Americans" ("Napisaliśmy go wspólnie z naszym bohaterem Davidem Bowie"), czy znany ze ścieżki dźwiękowej "Urodzonych morderców", adekwatnie wściekły "Burn". To chyba najbardziej punkowy utwór w dorobku Nine Inch Nails...

Imponowało doskonałe brzmienie, bardzo pełne i selektywne, świetnie grający zespół (na gitarze Robin Finck, znany również z Guns N' Roses). Wszystkie dźwięki trafione, wszystko zagrane z precyzją i wyczuciem. Trent jest perfekcjonistą nie tylko w studiu, ale i na scenie, na szczęście pedantyczna dbałość o jakość wykonania nie rzutuje na atrakcyjność przedstawienia. Latały więc instrumenty (gitary w głąb sceny, tamburyny w tłum), Reznor miotał się za mikrofonem, jego towarzysze dzielnie mu sekundowali.

Nic dziwnego, że po godzinie nieco opadli z sił i przeszli do spokojniejszego repertuaru - instrumentalnych miniaturek, "The Fragile", "Banged and Blown Through" (z płyty, którą Reznor wyprodukował Saulowi Williamsowi) czy "The Way Out Is Through". Na szczęście zanim zaczęli nudzić, znów nabrali animuszu, prezentując między innymi "Wish", "Mr. Self Destruct" (kto powiedział, że "Burn" to najbardziej punkowy numer w dorobku NIN?!), "Survivalism" i "Head Like A Hole". Te hałasy chyba obudziły realizatora, który tuż przed pierwszymi bisami zdążył włączyć telebimy, po czym znowu je zgasił, a potem jeszcze raz włączył, ale za to pokazywał dziwne rzeczy, na przykład zamiast zbliżeń muzyków, plany ogólne z bardzo odległej kamery. Szkoda, że tak się stało, telebimy mogłyby umilić koncert szczególnie nabywcom tańszych biletów, którzy ze swojego sektora widzieli niewiele poza stroboskopowym szaleństwem. Ale żadna wpadka techniczna nie była w stanie zakłócić atmosfery tego magicznego koncertu, którego zwieńczeniem było przejmujące - jakże mogło być inaczej? - wykonanie "Hurt". Najpiękniejszego chyba, a już na pewno najsmutniejszego utworu w całym, niezbyt przecież wesołym, dorobku Nine Inch Nails.

"Od dwudziestu lat próbujemy się do was dostać. Wreszcie się udało" - cieszył się lider Nine Inch Nails, komplementując polskich fanów. - "Jesteście najlepszą publicznością, jaką mieliśmy na tej trasie". Tylko czemu, skoro miał dwie dekady do nadrobienia i w dodatku tak nas lubi, zapomniał zagrać "Closer"? Byłoby po prostu idealnie.

Jarek Szubrycht, Poznań

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nine Inch Nails
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy