Reklama

Rammstein: Więcej ognia!

W listopadzie postawili w stan podwyższonej gotowości służby pożarnicze w Katowicach. Wczoraj swoje wybuchowe show Rammstein przedstawił w łódzkiej Hali Arena. Było gorąco...

Rammstein, podobnie jak niedawno Depeche Mode, zdecydował się w odpowiedzi na ogromne zapotrzebowanie fanów, zagrać w Polsce dwa koncerty. Z tą różnicą, że oba występy Niemców dzieliła kilkumiesięczna przerwa. Program spektaklu był jednak w zasadzie identyczny, z małą kosmetyczną zmianą, o której poniżej.

Koncert otworzyła norweska formacja Combichrist. Gdyby w Manieczkach muzykę puszczał sam diabeł, właśnie tak by to brzmiało. Skrajnie agresywne, monotonne elektro z industrialnym turbodoładowaniem. Na scenie uwijało się czterech muzyków, z czego dwóch obsługiwało minimalistyczne zestawy perkusyjne. Muzyka Norwegów była co prawda tak subtelna, jak tytuł jednego z ich utworów ("Fuck That Shit"), ale ich ekspresyjny, półgodzinny występ spotkał się z dobrym przyjęciem publiczności. Rozgrzali, znaczy się...

Większość przybyłych zamarła jednak w oczekiwaniu na gwiazdę wieczoru. Ta pojawiła się z iście niemiecką punktualnością o 21:01. Chociaż określenie "pojawiła się" nie oddaje w pełni efektu, z jakim gitarzyści wyrąbali sobie - dosłownie - wejście na scenę kilofami w czarnej ścianie, zasłaniającej początkowo całość scenografii. Wokalista Till Lindemann w myśl zasady "duży może więcej" uczynił to samo, tylko że za pomocą palnika acetylenowego. I huknęło od początku wraz z pierwszymi, pancernymi riffami "Rammlied". Po tym nowym hymnie formacji, usłyszeliśmy brutalne "Bückstabü", a już w trakcie kolejnego utworu z nowej płyty "Liebe Ist Für Alle Da" - "Weidmanns Heil" Rammstein pokazał dlaczego ich koncerty uważa się za skrajnie niebezpieczne od strony ochrony przeciwpożarowej. Słupy ognia buzowały pod samym dachem Hali, a fale gorąca były wyczuwalne nawet w najdalszych sektorach obiektu.

Reklama

Zagrany jako następny "Keine Lust" był niestety jedynym reprezentantem bestsellerowej "Reise, Reise", a "Weisses Fleisch" z debiutanckiego "Herzeleid" przypomniał dlaczego Rammstein był kiedyś opatrywany określeniem "tanz metal". Zresztą podczas tego ostatniego utworu klawiszowiec Flake dał specyficzny pokaz tańca, którym udowodnił, że jury programu "You Can Dance" raczej nie miałoby dla niego litości...

Na chwilę zapomnieliśmy o ogniu? "Feuer Frei" zgodnie z tytułem, znowu rozpętało piekło. Tym razem płomienie były miotane z urządzeń umocowanych na głowach muzyków... I znów powrót do nowej płyty. Trzeba przyznać, że "Wiener Blut" z upiorną pantomimą Lindemanna na wstępie i zwisającymi z sufitu dziesiątkami lalek robiło potężne wrażenie. Nastała chwila wytchnienia... Chociaż uważam, że balladowa "Wiosna w Paryżu" ma się nijak do najbardziej dramatycznych utworów w dorobku grupy, jak "Seemann", "Mutter" czy "Ohne Dich", ale na żywo wypadła bardziej sugestywnie niż na płycie. Może to zasługa efektownych krwistoczerwonych świateł? A może scenografii, która wreszcie została odsłoniona w pełnej krasie...

W trakcie "Ich Tu Dir Weh" znowu na pierwszy plan wysunął się anorektyczny klawiszowiec, który został przez potężnego frontmana zaciągnięty do wielkiej wanny. Lindemannowi nie wystarczyło jednak "utopienie" kolegi, więc dla pewności spopielił go miotaczem iskier z kilkumetrowego podwyższenia. Podobnych efektów było więcej. Spalenie fana, który "przypadkowo" wtargnął na scenę podczas "Benzin", czy zasypanie fanów tonami białego konfetti z czegoś przypominającego betoniarkę, przy dźwiękach "Pussy". Ten entuzjastycznie przyjęty przebój o jakże prostolinijnym przekazie zakończył pierwszą część setu.

Jedyną różnicą repertuarową w stosunku do koncertu z Katowic było zastąpienie tytułowego utworu z najnowszego albumu, starym ale jarym "Du Riehst So Gut" i na pewno była to trafna decyzja. Część bisowa rozpoczęła się od "Sonne" i po raz pierwszy słychać było zmęczenie w głosie Lindemanna, którego jednak należy pochwalić za rewelacyjną formę wokalną. Przy chyba najlepszym utworze z "LIFAD" - "Haifisch" Rammstein zastosował stary patent z pontonem, do którego wsiadł tym razem, jakżeby inaczej, Flake. Został obwieziony po całej płycie na rękach zachwyconych fanów, a zespół doszedł tym samym do finału.

"Ich Will" oraz zagrany po kilkuminutowej przerwie pamiętny "Engel" (na plecach wokalisty zostały zainstalowane efektowne, płonące skrzydła anioła) zakończyły ten koncert, który mimo że był powtórką z rozrywki, na długo zapisze się w pamięci fanów. Można utyskiwać, że Rammstein prezentuje zaprogramowany, mało spontaniczny show, że kontakt z publicznością jest ograniczony do minimum, ale mam wrażenie, że wypowiedziane przez Tila ładną polszczyzną zdania "dziękuję bardzo" i "Rammstein kocha Was" były co najmniej tak szczere, jak pozdrowienia papieża Benedykta XVI z Placu Św. Piotra.

Łukasz Dunaj, Łódź

Zobacz teledyski Rammstein na stronach INTERIA.PL!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: płomień | show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy