Reklama

Pohoda Festival: Skrzyżowanie pikniku z muzycznym świętem

Tegoroczna, 15. edycja Pohoda Festival, odbywająca się jak zwykle na lotnisku w Trenczynie (Słowacja) wyprzedała się na kilka tygodni przed startem imprezy. 30 tysięcy fanów przyjechało na 3 dni (7-9 lipca), by podziwiać między innymi takie gwiazdy, jak Pulp, M.I.A., Portishead czy Moby.

Czwartek (7 lipca), kiedy wszystko się zaczęło, nie powalał muzycznymi atrakcjami, ale w przypadku Pohody to już tradycja. Pierwszy dzień jest na zapoznanie się z atrakcjami pozamuzycznymi, a prawdziwe granie rozpoczyna się w piątek. Organizatorzy jak zwykle nie zawiedli i wolny czas można było spędzać grając w najdziwniejsze odmiany piłki nożnej lub gry planszowe w specjalnym namiocie, czy też uczyć się tańca do piosenek Moby'ego.

Moby i bariery dobrego smaku

Festiwal rozpoczął się od koncertu All Stars Open Band, założonego specjalnie na 15. rocznicę Pohody. W skład tego cover bandu weszli znani z innych, alternatywnych zespołów słowackich, muzycy i w ciągu godziny zagrali takie szlagiery, jak "Song 2" Blur, "Don't Look Back In Anger" Oasis czy "You Really Got Me" The Kinks, do którego gościnnie zafałszował szef festiwalu - Michal Kascak.

Reklama

Kulminacyjnym punktem dnia był występ Moby'ego na głównej scenie. Nie żebym miał jakieś pretensje do twórczości tego artysty, ale mam wrażenie, że to pan który na siłę chce zadowolić wszystkich. Taki jest trochę popowy, ale chciałby być też trochę rockowy, gra muzykę opartą na elektronice, ale po scenie lata z gitarą, w grę na której wkłada więcej energii niż Jeff Hanemann ze Slayera. Efektów gitarowych wyczynów prawie jednak nie było słychać - i to raczej nie prze złe nagłośnienie.

Moby'ego cechuje jeszcze jedna rzecz - jego podlizywanie się ludziom zebranym pod sceną przekracza bariery dobrego smaku. Publiczności jednak to nie przeszkadzało i bawiła się bardzo ładnie. Prawdziwe atrakcje czekały na festiwalowiczów jednak w piątek.

"Meksykańskie Rage Against The Machine"

Dość wcześnie, bo już o 13. zagrał słowacki The Uniques. Unikalnego w tym jednak nic nie było. Grają typową w tej chwili mieszankę elektroniki i rocka, którą w dzisiejszych czasach określa się jako indie. Zresztą mam wrażenie, że każdy nowopowstały zespół, jakby nie grał, to i tak w tej chwili jest "indie".

W tym samym czasie na grali inni tubylcy, o ciekawo brzmiącej nazwie Got Blue Balls, i tutaj podobało mi się już bardziej. Po pierwsze dlatego, że zespoły z basistkami są prawie zawsze bardzo fajne. Po drugie dlatego, że grali brudne riffy, a po trzecie, że ich bohaterowie są też moimi bohaterami - skończyli coverem Eagles of Death Metal.

O 15. zagrało "meksykańskie Rage Against The Machine" - Molotov. Czterech gringos zaprezentowało hiszpańską mieszankę rapu z hardrockowymi riffami, nie wywołało to jednak zbyt wielu emocji. Znacznie więcej było ich na koncercie Finów z Le Corpse Mince De Francoise. Zespół założony przez dwie siostry pozwolę sobie określić stylem, a jakżeby inaczej, indie w wersji elektroniczno-rockowej.

Jeżeli dla kogoś było zbyt mało emocji, mógł śmiało podnieść sobie ciśnienie na koncercie Pulled Apart By Horses. Panowie z Leeds gościli w zeszłym roku na Off Festivalu. Ich przepis na dobre show nie zmienił się od tamtego czasu - używają prostych, ale bardzo skutecznych środków. Punkowa energia wreszcie na dobre poderwała publiczność. Panowie wspomnieli też, że są na wakacjach, więc musieli sobie też zrobić wakacyjną fotkę ze słowackimi fanami. Zespół bratał się też z fanami wskakując w objęcia publiczności - wszystkie punkty hardcore'owego koncertu mieliśmy więc odhaczone.

Perfekcja Deus

Deus, punkt obowiązkowy tegorocznej Pohody, pojawił się o 18. na głównej scenie. Zacznę od dobrej rady dla Was, drodzy czytelnicy. W sierpniu Belgów, będziemy gościć w Katowicach, i ja już wiem, że tego koncertu nie można sobie odpuścić. Perfekcyjna sekcja rytmiczna, fantastyczni muzycy, doskonałe, stopniujące napięcie kompozycje i prawdziwy lider - zamordysta, pokrzykujący nerwowo na swoich kolegów z zespołu. Jest w tej muzyce przebojowość, niepokój i piękne emocje. Obok takich szlagierów jak "Bad Timing" czy "Instant Street", zagrali też dwie nowe kompozycje, z mającego ukazać się we wrześniu albumu.

Koncert Battles nazwałbym wielką improwizacją. Amerykanie co chwile nagrywali prezentowane na żywo dźwięki, zapętlali i do stworzonego chwile wcześniej tła, wymyślali coraz to nowe rzeczy. Tak jak w przypadku Deus, podziwialiśmy na scenie doskonałych muzyków.

Festiwal to jedna nie jest muzyczny uniwersytet z samymi prymusami. Udowodniły to trzy panie z Kellies. Argentynki w namiotowej scenie Europa przeniosły nas wprost do scenariusza z filmu Quentina Tarantino. Stare instrumenty, zielone sukienki i rock and roll w staroświeckiej formie. Uroku i pomysłu na siebie nie można było dziewczynom odmówić, umiejętności odmówić im trzeba. Dodatkowo absurdalność koncertu podnosiła hiszpańska konferansjerka liderki.

"Brudzia" z wokalistą Pulp

Co prawda Pulp widziałem tydzień wcześniej na Open'er ale ich spektakl, bo tak trzeba nazwać to, co robi Jarvis Cocker, tak mnie zachwycił, że musiałem sprawdzić, czy panowie trzymają formę na całej trasie koncertowej. I oczywiście nie zawiodłem się. Nie było to tak wyjątkowe wydarzenie jak w Gdyni, gdzie atmosferę podkreśliła deszczowa aura, ale ciągle czuć było magię. Lider zespołu, to człowiek który czerpie energię od publiczności, i jest przy tym przezabawny. Nie powtórzył ani jednego dowcipu czy zapowiedzi z trójmiejskiego festiwalu, a nadal można było to zrywać boki, to wzruszać się kolejnymi zaczepkami skierowanymi do publiczności. W ostatnim utworze wieczoru, którym był "Common People" gościnnie wystąpił Klaas Janszoons z Deus. Wokalista na koniec wzniósł toast za zdrowie publiczności.

Po wypiciu "brudzia" z Jarvisem, na scenie głównej instalować zaczął się Madness, a ja zajrzałem na kameralny koncert Marie Fisker. Dunka przeniosła nas do krainy spokojniejszych, ale ciągle rockowych dźwięków, prezentując show którego mogłaby spokojnie pozazdrościć jej sama Patti Smith.

Zanim obejrzałem zaczynający się od ostrych bitów, a kończący nostalgiczną elektroniką koncert Lamb, zajrzałem z ciekawości na koncert Simian Mobile Disco. Agresywne show natchnęło mnie do skonstruowania I Prawa Festiwalowego. Brzmi ono tak: "Ilość osób nie potrafiących się bawić na koncercie Twojego ulubionego wykonawcy, jest wprost proporcjonalna do ilości osób ekstatycznie reagujących na koncercie artysty, którego Ty nie jesteś w stanie słuchać". Im częściej tę zasadę można udowodnić na kilkudniowej imprezie z mnóstwem koncertów, tym lepiej dla tego wydarzenia.

Wyjaśnię o co chodzi właśnie na przykładzie Simian Mobile Disco. Tak jak pisałem, z ciekawości zajrzałem na ich koncert, ale taka formuła muzyczna w ogóle mnie nie przekonuje. Uciekłem więc szybko na Lamb. Takich ludzi jak ja było więcej, nie mniej jednak namiot był pełen, doprowadzonej do szaleństwa, publiczności, która pewnie sobie myślała: "Co za wariaci, tracą taką imprezę!". To samo działo się na Lamb, tylko w drugim kierunku. I Prawo Festiwalowe ma zastosowanie na każdym koncercie na danej imprezie - nie czujesz tego, zmykasz więc gdzie indziej. W porządku, teraz czekam na Nobla.

Wydarzenie festiwalu

Teraz czas na wydarzenie festiwalu - koncert francusko-amerykańskiej grupy Paris Suit Yourself. Zespół ma wszystko to, czego potrzebuje prawdziwa rockowa kapela. Czterech takich oryginałów, że każdy z nich mógłby swoją osobowością zapewnić sobie solową karierę. Czarnoskóra basistka (czy wspominałem już, że zespoły z basistkami są prawie zawsze fajne?) grająca transowo-rootsowym groovem, niewielki gitarzysta, zaczął koncert od solówki w czasie której Eddie Van Halen postanowił wrócić do szkoły, ogromny czarnoskóry frontman, z 10 żeberkowym kaloryferem w miejsce brzucha i creme de la creme - syn Zwierzaka z Muppet Show na perkusji.

Zaczęli długim elektronicznym wstępem, w czasie którego publiczność zastanawiała się czy wielki wokalista, owinięty w dziwne szaty i kaptur nie wyjmie zaraz koguta, utnie mu głowy i nie odprawi kultu voodoo, albo przynajmniej nie zacznie dźgać szmacianej laleczki igłami. Po około 10 minutach wstępu zaczęła się jazda bez trzymanki. Bębniarz, używając głównie werbla, wygrywał kolejne takty, z agresją godną dobosza szturmującego Kamieniec Podolski, gitara co chwilę nagrywana i loopowana (w pewnym momencie słyszeliśmy trzy warstwy gitary z komputera plus to co, robił ten niezwykły muzyk na żywo), dubowy bas i śpiewający co chwilę wśród publiczności wokalista. Mimo późnej pory (3. nad ranem), publiczność nie chciała ich puścić i nawet zachwyceni organizatorzy pozwolili im na bis - na Pohodzie sytuacja wyjątkowa.

Po koncercie konferansjer powiedział, że to był ostatni zespół, zakontraktowany "rzutem na taśmę" na tegoroczny festiwal. Uff, ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w czasie Mistrzostw Ęuropy w Szwecji, gdzie Duńczycy zdobyli mistrzostwo dostając się na imprezę tylnymi drzwiami. Paris Suite Yourself - cytując gazetkę festiwalową: "What a Band"!

Na koniec dnia obejrzałem jeszcze set DJ Krusha i posłuchałem mrocznych, ale ciągle imprezowych bitów tego legendarnego artysty. Japończyk świetnie "czuje" publiczność i gdy tylko widzi, że temperatura spada na kilka sekund, podkręca set DJ-ski na wyższe obroty.

Aż tyle działo się pierwszego dnia, a wspomnę, że odpuściłem m.in. Madness, Santigold, Junip czy The Death Set. Szczególnie żałuje tego ostatniego, który podobno swoją punkową energią zaraził wszystkich zebranych przed sceną.

Ciepła noc z Beirut

Dzień drugi obudził nas trzydziestostopniowym upałem. W zmęczonych słońcem festiwalowiczów życie tchnęli Peter, Bjorn & John. Obok przyjemnych popowych melodyjek, byliśmy też świadkami gitarowych improwizacji, oraz wspólnego liczenia płyt zespołu. "Ile my mamy płyt? Dwie pierwsze, dwie ostatnie i pomiędzy nimi były jeszcze dwie, to razem będzie... Tak sześć płyt!" - zastanawiał się na głos basista. Na koncercie oczywiście nie zabrakło "Young Folks". Tym razem zespół nie popełnił błędu z Open'era sprzed dwóch lat, kiedy zagrał ten utwór na początku i stracił połowę publiczności - gwizdaliśmy wszyscy na samym końcu show Szwedów.

"Brytole" z Micachu and The Shapes zagrali ciekawy koncert, jednak swoją awangardową muzyką w ogóle nie pasowali do największej sceny namiotowej. Zupełnie inne dźwięki prezentowane były na scenie głównej w czasie chaotycznego spektaklu M.I.A. Artystka w jednym z utworów zaprosiła na scenę całkiem pokaźne grono fanów skaczących w rytm tej plemiennej poniekąd muzyki.

Po kilku chwilach zastosowałem I Prawo Festiwalowe i udałem się na mniejszą scenę, żeby zobaczyć miejscowych rockowców. Zespół Sounds Like This "sounds like The Kinks", że pozwolę sobie na angielszczyznę. Gdy jako 3 utwór zagrali balladę a'la Scorpions, znowu wprowadziłem I Prawo i zasiadłem na trawce przed sceną, gdzie swój koncert zaczynał Beirut. Tej ciepłej i pogodnej nocy, muzyka Amerykanów brzmiała bardzo romantycznie i nastrojowo, i taka zresztą była dla mnie większość ostatniego dnia festiwalu.

Portishead i francuski kac

Jego punktem kulminacyjnym był występ Portishead, który zgromadził chyba największą publiczność w czasie tegorocznej edycji. Beth Gibbons, wraz z towarzyszącymi jej muzykami, wprowadziła na głównej festiwalowej scenie, niezwykłą intymność, która słuchaczom pozwoliła poczuć się na koncercie nie jak na płycie lotniska, ale jak w kameralnym teatrze. Introwertyczna wokalistka nie odezwała się prawie przez cały koncert, ale na koniec zeszła do publiczności i przytulała się do fanów. Obok "Sour Times", "Glory Box" czy "Numb", pojawiły się oczywiście też utwory z płyty "Third".

Słowacki zespół Gwerkova, stylistycznie bardzo zbliżony do Portishead, zebrał przypadkowo wyjątkowo liczną publiczność. Dlaczego przypadkową? Większość ludzi przyszła obejrzeć The Teenagers, ale nastąpiła zmiana w programie, wymuszona niedyspozycją francuskiego lidera zespołu. "Żabojad" upił się ponoć niemiłosiernie i zespół zamienił się godzinami występów ze Słowakami. Nic to jednak nie pomogło, bo koncert The Teenagers skończył się skandalem - frontman zaprosił na scenę zbyt wielu fanów, rozbujał scenę która o mały włos się nie zawaliła i organizatorzy wyrzucili kabareciarzy z koncertowego namiotu.

Muzycznie Francuzi grają typowy indie rock dla nastolatek, ale jest jeden mały haczyk w ich występach zamiast stadionowych tekstów w stylu "Farewell to the fairground" śpiewają między innymi o... seksie analnym. Zastanawiam się, ile z piszczących pod sceną nastolatek zdawało sobie z tego sprawę.

Dubstep i powitanie słońca

Na koniec kilka słów o dubstepie, którego w nocy z soboty na niedzielę nie brakowało.

Wystąpiły trzy gwiazdy tego gatunku. Zaczął, ponoć kultowy, Magnetic Man ale to były basy dla przedszkolaków. Nudne, przewidywalne show, które nie porwało nawet na moment. Kolejny 1,5 godzinny zestaw niskich dźwięków, zaprezentował, ponoć równie kultowy Rusko - otarł się na początku o podstawówkę, ale ten set mógł poruszyć co najwyżej dzieci z klas 1-3. Set z prawdziwego zdarzenia , przy którym nie można było ustać ani chwili zaprezentowało czterech francuzów z Dirtyphonics - i to było 90 minut dubstepowego uniwersytetu. Z całą pewnością zespół zasłużył na swoją brudną nazwę.

Skończyli o wschodzie słońca, głupio więc było nie sprawdzić czym na Pohodzie są poranne koncerty Vitanie Slnka. Zgadliście - wita się wtedy słońce. Wszyscy stoją tyłem do sceny i przy folkowych dźwiękach czekają, aż nad trenczyńskimi górami wyjrzą pierwsze promyki. Słońce dostało zasłużony aplauz i tak skończył się dla mnie tegoroczny Pohoda Festival. Impreza niezwykła, pełna kreatywnych pomysłów organizatorów, skrzyżowanie pikniku (co niektórym przeszkadza, mnie bardzo się podoba) z muzycznym świętem najwyższej próby.

Tomasz Balawejder, Trenczyn

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Pohoda Festival
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy